98 dni do Paryż Roubaix, czyli „do wyścigu kolano się zagoi”…


NIGDY NIE BAWIĘ SIĘ W NIEWIELE WARTE PODSUMOWANIA KOLEJNYCH ZAMKNIĘTYCH LAT, NIE WYGŁUPIAM SIĘ Z NOSTALGICZNYMI WNIOSKAMI, NIC NIE WARTYMI OBIETNICAMI I ZAŁOŻENIAMI NA KOLEJNY ROK. TO INFANTYLNE; ROK TO TYLKO KARTKA W KALENDARZU, Z AUTOMATU ROBIĘ SIĘ TYLKO STARSZY, PRZESKAKUJĄC DO WYŻSZEJ KATEGORII WIEKOWEJ NA WYŚCIGACH, NIE MA W TYM NIC GŁĘBSZEGO, BO Z DOŚWIADCZENIA WIEM, ŻE OBIETNICE SKŁADANE 31.12 TRACĄ WAŻNOŚĆ JUŻ DRUGIEGO STYCZNIA, WIĘC PO CO SIĘ WYGŁUPIAĆ. ALE ROK 2016 ZAPAMIĘTAM NA PEWNO Z INNEGO POWODU NA DŁUGO – MYŚLI NIE ROZWIJAM, BO NIE JEST LEADEM NINIEJSZEGO WPISU.
Do Paryż Roubaix zostało 98 dni. Przygotowania. Hm. Jako takich pod Roubaix już nie robię, to wyścig, który przejeżdża się głową, nie nogami. Może to wydawać się komuś dziwne, ale konkretnie pod ten wyścig nie czynię przygotowań; bo jak można przygotować się do rzeźni na bruku? Nawet Bonnen, kilkukrotny zwycięzca Piekła Północy na bruk wjeżdża dwa, trzy dni przed wyścigiem, i nie spędza na nim więcej, niż 50 km. Ostatnie mistrzostwa świata w Katarze rozgrywane były przy przeszło 40 stopniowej temperaturze i w gorącym, pustynnym powietrzu. Zawodnicy przygotowywali się do tego wyścigu różnie: spędzając czas na trenażerze, ustawionym w saunie, jeżdżąc w zamkniętej łazience przy rozkręconym grzejniku, przyjeżdżali do Kataru kilka tygodni wcześniej, by się aklimatyzować. Wygrał Sagan, który do Kataru przyleciał dwa dni przed wyścigiem i treningowo przejechał się ledwie 40 km, bo uznał, że jest za gorąco na trening. Do Roubaix jadę na żywioł – czego nie będę miał w głowie i nogach, tego treningowo nie wypracuję. Mam motywację i bodziec, to wystarczy. I jestem zdeterminowany. Dlaczego? Bo motywuje mnie każde słowo negacji, które słyszę, a słyszę ich bardzo dużo.
Wczoraj uczestniczyłem w wyścigu wieńczącym sezon (i rok) Poland Bike w Otwocku. Krótka, techniczna 2,5 km pętla, pokonywana sześciokrotnie. Strasznie eklektyczny start. Nie dość, że poobijany po piątkowej kraksie na asfalcie, to jeszcze w pełnym nowym uniformie klubowym (Team LRP Poland) oraz sponsorem dodatkowym – BELL Kosmetyki do makijażu.
Jako że nie jestem jeszcze pewien swojej formy po połamaniu, ustawili mnie w trzecim sektorze. I to była makabra – inaczej, jak leci się z w miarę równymi sobie, trzymając równe, ostre tempo, a czym innym jest jazda szarpana, gdzie ponad pół wyścigu traci się czas czekając na dogodne miejsce do wyprzedzania. Sam start był zaskoczeniem – strzał, wpiąłem buty, rozpędzam się (nie za ostro, by się nie zagotować) i… już w bramie stadionu mam przewagę nad moim sektorem niemal 200 metrów. To lecę tak dalej – trzymając swoje tempo, bez napinania się. Do drugiego sektora doskoczyłem na pierwszym okrążeniu. I zaczął się festiwal wyprzedzania, koszmarnego nadmienię, bo trasa wąska, kręta i techniczna między drzewami. Plusem było drzewo, leżące w poprzek – większość zawodników pokonywała je idąc / objeżdżając, ja skakałem górą, zyskując cenne sekundy. Leciało mi się fajnie – z mojego sektora nikt mnie nie doszedł, drugi sektor wyprzedzałem hurtowo, czekając tych których chwil, gdzie dało się wyprzedzać. Niestety – takie polowanie na miejsce do wyprzedzania jest zabójczo niebezpieczne – jedzie się znacznie wolniej, niż nogi pozwalają, czekając na lukę między drzewami i gdy taka następuje, zasuwa się jak oszalały, byle wyprzedzić jak największą liczbę kolegów na jak najkrótszym odcinku drogi. Siłą rzeczy pojawiają się ryzykowne manewry, z totalnie spóźnionym dohamowaniem przed wpadnięciem w ostry zakręt włącznie.
Odcinek zmrożonej drogi po wyjściu z lasu. Taki szerszy dukt, nierówny po lewej, równy po prawej. Peletonik wypadając z lasu gęsiego na prawo – dla mnie otwarta przestrzeń po lewej. No to opór. Chwyt szosowy i lecę jak głupi, na stojąco wyprzedzając całą grupę. I gdy leciałem na pełnej petardzie zawodnik przede mną zjechał na lewo. Kurs kolizyjny. Komputer pokładowy przeliczył, przeanalizował składowe, przesłał wynik to centrum sterującego wybierając mniejsze zło. Czyli gleba przy dużej prędkości samodzielna, bez zgarniania kolegi z przodu. Przeleciałem przez kierownicę, żebrami, biodrem i ostro kolanem o ziemię, rower na autopilocie pokonał jeszcze ze dwadzieścia metrów niezależnie. Wyrżnął w brzozę. Ech te brzozy.
Ratownicy coś tam do mnie mówili biegnąc w moją stronę (stali blisko) ale po moim komentarzu ze śmiechem wrócili do karetki. Pozbierałem swoje rozsypane członki po zmarźlinie, zdiagnozowałem podartą nogawkę (pierwszy raz założona!!!) hyc na rower i gonię dalej.
Gonitwa trwała do samej mety. Tych nieco mocniejszych ciężej było wyprzedzać, to mijałem ich na samym stadionie, na słabszych wrzeszczałem by dali miejsce. To plus ryzykanckie manewry (wskakiwałem też przy spore prędkości na schody na stadion, przez które przejeżdżaliśmy) dały w efekcie 12 miejsce, co jest beznadziejnym wynikiem, bo minuta stracona na kraksie równa się kilka miejsc w klasyfikacji niżej.
Ale sama jazda była fajna.

Szkoda podartej nogawki, bo ta, w przeciwieństwie do skóry, sama się nie zrośnie.

Komentarze