MOJA DROGA DO ROUBAIX, VOL. 7 „STRAŻAK”

KOLEJNY MALUTKI KROCZEK W STRONĘ ROUBAIX WYKONANY. JAK ZWYKLE TEŻ W MOIM PRZYPADKU – Z PERTURBACJAMI. MIAŁEM DZIŚ BADANIE WYDOLNOŚCI – TAKIE ZWYKŁE, DOSTĘPNE ŚMIERTELNIKOM, A NIE TAKIE SPECJALISTYCZNE, DLA KOLARZY. TAKIE KOSZTUJE KROCIE. JA UMÓWIŁEM SIĘ NA TAKIE NAJZWYKLEJSZE, WYKONYWANE NA BIEŻNI.
Wychodząc ze skądinąd słusznego założenia, że skoro ubezpieczyciel wypiął się na mnie w czasie połamania ręki i późniejszej „rehabilitacji”, wykonywanej przeze mnie w domu (przypomnę dla niepamiętających szczegółów- połamałem się 1 lipca, a termin państwowej rehabilitacji na cito miałem wyznaczony na połowę stycznia), wyszedłem z założenia że od tego czasu wszystko, co mam w kontrakcie to będę załatwiał przez nich. Myślałem lecieć z listy badań alfabetycznie, ale znając moje szczęście pierwsze co by było refundowane na „A” brzmiałoby amputacja, to dałem sobie spokój. Umówiłem się na badanie wydolności serca na bieżni i dziś je przeprowadziłem.
Oczywiście trafiając do nowej placówki (nieznanej mi) w Warszawie nie znam zasad tam panujących, więc skoro miłe i kompetentne panie w okienku nic a nic mnie nie informują, że powinienem otrzymać od nich jakąś większą papierologię, idę na badanie tylko z tym, co mi dały.
I się zaczęło.
Panie w gabinecie (lekarka i pielęgniarka) zadają pytanie, z którego oddziału jestem. Tradycyjnie z marszu odpowiadam, że z tego mniej upośledzonego, jak zwykle mając w poważaniu jakieś istotniejsze konwencje, socjalizację i komunikację interpersonalną między osobami, które mnie nie znają. Panie się patrzą. Zerowe uśmiechy sugerują, że nic nie kleją z tego, co powiedziałem. Ja znów nie mam pojęcia, o jaki oddział chodzi. Czułem się jak Alicja po drugiej stronie lustra. Dalej drążą – skoro nie oddział, to kto jest pana zlecającym? Mój trener mówię. A kim on jest? Ja sam, szczerze odpowiadam. Codziennie go rano w lustrze rano widzę, dopowiadam.
Tak pobawiliśmy się z kwadrans w niuansach, annałach i zawiłościach języka polskiego, aż w końcu padło wiele wyjaśniające słowo „strażak”.
Co się okazało? Panie są przyzwyczajone do badań wydolnościowych strażaków, bo z nimi mają jakąś tam umowę zawartą. Ot, tak z ulicy na te badania nikt nie przychodzi, to a priori założyły, że jestem strażakiem. Wzrost, waga, niemal wiek – no ma cztery kopyta i rży, to koń, panie!
Samo badanie też mnie nieco zaskoczyło.
Gdy ta piekielna maszyna się rozbujała, minęło dwadzieścia minut badania. Najpierw idąc, potem żwawym marszobiegiem mówię, że się rozgrzałem, i że można to cholerstwo rozkręcić na dobre, a nuż odleci lub się rozpadnie, będzie ubaw przynajmniej, to pani mi uprzejmie mówi, że właśnie skończyliśmy, bo szybciej się już nie da.
Dwadzieścia minut bieżni. Więcej potrzeba na rozkręcenie jednej łydki na rowerze.
Chyba trzeba gdzieś wprosić się na prawdziwe badanie wydolnościowe, rowerowe.
Strażak, hm.

Komentarze