Moja droga do Roubaix – raz na wozie, raz… na glebie

Ktoś o nostalgicznych inklinacjach stwierdził kiedyś, że kolarstwo to sztuka podnoszenia się po kolejnych upadkach. Jak Coquard na zdjęciu wściekły po przegranej o włos. Dziś też zbierałem rower z asfaltu; i po raz kolejny nie ze swojej winy. Znów pytania, dlaczego, na co i po co ci to, sugestie, bym dał sobie w końcu spokój. Znów poobijany i znów nic z tego nie ma. Każde takie słowo negacji jest dla mnie niezwykle cenne. Bo dwakroć bardziej mnie mobilizuje. Każda uwaga „na co ci to” to kolejny kwadrans na trenażerze. Dziękuję wobec tego za każdą próbę zniechęcenia mnie.
Nie odpowiadam. Nikomu nic nie sugeruję i sam się ze swoich decyzji się nie tłumaczę. Jak krzywdzę, to tylko siebie, jak upadam – to ja, i to moje kości, moja skóra, mój rower i mój ból.Truizmem jest stwierdzenie, że cierpimy i umieramy w samotności; tak i wybór własnego upodlenia się jest mój indywidualny i osobisty; nikomu nic do niego. Każdy podąża własną ścieżką w jednym, przewidywalnym i tym samym celu; każdy swoją metodą. Ta droga jest moja. Na nieswoje ścieżki się nie pcham. Znaki drogowe sam na swojej drodze stawiam. A że droga wyboista, ciężka i bolesna? A kto, do cholery mówił, że ma być lekko, łatwo i przyjemnie? Nikogo nie namawiam, by wchodził na moją ścieżkę.
Dziś wyjebałem się przy niezłej prędkości, na asfalcie na drodze przy torach w Otwocku. Wśród samochodów (nie ma tu ścieżki rowerowej). Dlaczego? Bo pewna miła paniusia wpadła na pomysł, że przebiegnie przez drogę między samochodami – brak przejścia dla pieszych – na przystanek autobusowy. I jak pomyślała, tak zrobiła – bezmyślnie, bez nawet rzuceniem okiem „lewa – prawa”, a że zakuty łeb w kapturze i w słuchawkach, wbiegła centralnie mi w przednie koło. Moja spora prędkość – bo dogodna ku temu droga zaowocowała trzema „fikołkami” na asfalcie, rower wpadł w barierki. Ległem wk…ściekły między samochodami. Ten za mną wyhamował dwa metry ode mnie. Mam dwie lampki na kierownicy, jedna o mocy halogena obrony przeciwlotniczej. Wrzeszczałem na nią. Nic to nie dało – jak stała na chodniku, tak nawet nie spoglądając skoczyła na jezdnię. Gwałtowne moje hamowanie, muśnięcie koła – JEB!!!, zdarta owijka, pokrzywione i podrapane klamki, niesprecyzowana ilość nowych rys na ramie. Przerzutka lekko strzela.
Zagotowałem się. Straszliwie się zagotowałem. Na jej szczęście była tak zapobiegliwa, że nie zatrzymała się – odwróciła, poprawiła kaptur i w długą. Uciekła. I dobrze, bo bym jej wyrwał miednicę przez przełyk a z kręgosłupa zrobił naszyjnik.
Pozbierałem rower. Poprzeklinałem. Wyprostowałem klamki. Kląłem dalej. Założyłem łańcuch klnąc, sprawdziłem koła także rzucając mięsem, wpiąłem linkę hamulca i wróciłem na siodło. Wszystko to klnąc.
Bo sztuką jest znów się podnieść.
Piszczel, dwa kolana, biodro i łokieć – to wszystko się zagoi, ale roweru – nawet starego, poobijanego – szkoda cholernie. Bo jest mój, i od lat mnie nie zawodzi, mimo że wycisk dostaje srogi.
Kolejna kobieta na drodze. Kolejna kraksa. Kolejne siniaki.
Ale to moje siniaki i nadal to moja ścieżka. I nadal nikomu nic do tego.
Bo lepiej umrzeć stojąc, niż żyć klęcząc.

Komentarze