Jest droga do Rio, jest też droga do Roubaix. Ta druga bardziej kręta

Przyznaję, że nie chce mi się tworzyć tego wpisu.
Jednak powód jego powstania jest prozaicznie wręcz prosty.

Primo (jak kiedyś znajomy powiedział: pierwsze primo, drugie primo…) – to dla osób, które pojawiły się w moim sportowym życiorysie w ciągu ostatnich dwóch, trzech miesięcy i nie mają świadomości, że ja nie „zaczynam” kolarstwa. Ja „wracam” do kolarstwa. Choć po 22 latach przerwy to dosłowne „zaczynanie”, włącznie z nauczeniem się gdzie i jak się wsiada na to cholerstwo, nie posiadając kółek bocznych (to ponoć wstyd). A o ile bezpieczniej by się jeździło…
Drugie to zobowiązania, które zaczynam mieć coraz rozsądniejsze – mowa oczywiście o sponsorze. Wrócić do ckliwej, acz całkowicie prawdziwej historii. Sportowa kariera dziecięca, rozbicie łba i wybicie zębów, operacja, rehabilitacja, przerwa (tu mija 23 lata, jak z bicza strzelił) i ponowne uprawianie kolarstwa. Tym razem dedykowane pomocy dzieciakowi.
Dlaczego? Bo tak!
Rozpoczynam? Nie, wracam do kolarstwa po długiej przerwie od 1992 roku. Od tamtego czasu do 2014 nie wsiadałem na rower.
Będąc szczeniakiem jeździłem sporo. Całkiem sporo. Coś tam się nawet udało ugrać.
W załączeniu jakieś tam zdjęcia z zamierzchłych czasów – ostatnio kilka osób mnie pytało, ostały się ino te. I tak tylko i wyłącznie dzięki moim rodzicom, bo ja po zdobyciu kilku medali (szosa, tor, przełaj), po wypadku pieprznąłem wszystko w kąt (jak już wykaraskałem się ze szpitala) i nie chciałem na to patrzeć. Wywaliłem to wszystko.
Rodzice to wszystko oczywiście zachowali.
Za to należą się im słowa szczerego podziękowania.
Zaliczyłem zawał i dwa małe wylewy, jak po tylu latach rodzice wyciągnęli te wycinki z gazet i kilka zdjęć. Wyciągnęli to, gdy ponownie zacząłem jeździć, budząc ich lekki niepokój, że znów coś sobie pewnie zrobię, po czym połamałem sobie łapę. Ot, mój życiorys w pigułce.
Rekapitulując – nie zaczynam, a wracam, bo zabawnie to brzmi, jak mówi to kolega o dwadzieścia lat młodszy ode mnie; ja walczyłem na torze Orzeł w Warszawie jak go jeszcze na świecie nie było.
Tak, potwierdzam też, że walczyliśmy z Grzegorzem Wajsem na fortach Bema (w różnych kategoriach wiekowych). Był i tor Orzeł, był i wygrany makroregion, był Mały Wyścig Pokoju i kilka innych wyścigów.
Po czym był paskudny 1992 rok. Samochód wjechał we mnie czołowo – w czasie wyścigu, rozgrywanego w rodzinnym mieście; cóż, takie efekty wyskakiwania do ucieczki jadąc w czubie peletonu. A wówczas dość często uciekałem.
Wbity kawałek szkła w oko skutecznie jednak wyleczył mnie ze wszystkiego, a pęknięta przegroda nosowa potrafi odezwać się po dziś dzień. Mimo przeprowadzonej operacji na niej.
Dlaczego wklejam zdjęcie z wynikami największego wyścigu, który wygrałem? Otóż by pokazać średnią prędkość. Mając niewiele lat, mając też ograniczenia w przełożeniu (chyba 46 z przodu, z tyłu nie pamiętam, bodaj 14, czy 15) wykręcenie takiej średniej w pagórkowatym terenie to był wyczyn. Trasa niemal 35 km.
Średnia 35,4 km/h. Będąc gówniarzem.

Tyle wspomnień. W zasadzie nie ma o czym gadać, ale się zobowiązałem, a słowa dotrzymuję.
Kończąc – robię to nie tylko dla siebie, ale chcąc, by wszyscy zainteresowani pomogli w pomocy choremu dzieciakowi z Otwocka. To o niego chodzi, a nie o realizacje moich młodzieńczych marzeń.
Choć, jak to się mówi, dwie pieczenie przy jednym ogniu…
Za rok inne dwa wielkie wyzwania.
Za dwa lata trzy wyzwania.
Kulminacja w 2020. Plan już jest.
Mając sponsora – plan w skali „marzenia – realizacja” przesunął się o kilka kresek w stronę realizacji.

Komentarze