Jednoosobowy Team LRP Poland na wyścigu przełajowym w Wesołej


Rozkwitający siniak na udzie jednak przypomina, że w dzisiejszym starciu z drzewem w Wesołej (nie wiem, co w tym wesołego) mogę czuć się tylko moralnym zwycięzcą. Ale w tym przecież my, Polacy się specjalizujemy.

Team LRP Poland, składający się z jednego członka (skreślić „członka”), czyli mua, zawziął się dziś i wziął udział w drugim z zimowej serii wyścigowej Legia MTB.
Już próbny przejazd trasy spowodował dostosowanie nastroju do miejscowości – czyli Wesołej. Ilość dohamowań, poślizgów, korzeni skrytych pod mokrymi liśćmi i mnogich, zaskakujących agrafek na trasie powodowała częste, bardzo szerokie uśmiechy, powstające chwilę po niezakończonym glebą poślizgu. Trasa taka, że stawka podzieliła się tuż po starcie.
Jednak najmilsze to, co miało miejsce przed startem. Za moje wątpliwej jakości dokonania na ostatnich zawodach na Fortach Bema, w niewyjaśniony sposób zwieńczonych stwierdzeniem „fair play”, gdzie czysta durnota spowodowała, że w miejsce pucharku i medalu wróciłem do domu z książką o żywocie jakiegoś wspólcznesnego nawiedzonego, bo rzeczonego pucharku po prostu odmówiłem, dziś byłem przez kilka osób z tego tytuły rozpoznanym. I to było ciekawe przeżycie – bo ze trzy osoby mnie zaczepiały i dyskutowały. Dodawszy do tego kilka osób, które rozmawiały ze mną w temacie wszelakiego pisania – zamieszanie zrobiło się całkiem miłe, aż do tego stopnia, że cudem zdążyliśmy na start, bo się zwyczajnie zagadaliśmy.
Wyścig. Cóż, jak wyścig. Najmocniejsi polecieli od razu, jakby usłyszeli dzwonek, oznaczający darmową kolejkę w knajpie. Przez pewien czas utrzymywałem to szatańskie tempo, malejące niestety wprost proporcjonalnie do zawężającego się pola widzenia oraz odwrotnie proporcjonalne do rosnącego tętna, więc wywalczone na pierwszej rundzie piąte miejsce musiałem szybko odpuścić. Stawka się rozciągnęła i już na drugim okrążeniu stworzyła się mocna czołówka, za którą leciałem za Romanem – mocnym zawodnikiem, i strasznie cieszyłem się z utrzymania jego tempa przez niemal dwie kolejne rundy. Zgubił mnie na leżącej kłodzie – przeskoczył szybciej, niż ja, straciłem dwa metry…. i w żaden sposób nie byłem w stanie tego nadgonić.
Na trzeciej rundzie leżałem pierwszy raz. Jechałem już swoim tempem, bo stwierdziłem, że dudnienie mojego serca spowodować może zakłócenia w działaniu pobliskiego sejsmografu.
Na czwartej rundzie to, że leżałem w piasku, szukając później licznika, który oczywiście odpadł, to w sumie pikuś – bo chwilę później z niezłym impetem przychrzaniłem w drzewo. Złe, zbyt szybkie wyjście z zakrętu, poślizg tylego koła, raptowna próba odbicia i ŁUP! siedzę w dzupli. Nie zmiesciłem się rzecz jasna, ale łbem dobrze zaorałem, skutkiem czego przez kilka sekund dokonywałem obliczeń, polegających na zestawianiu pozycji horyzontalnej z klasyczną, humanoidalną – wyprostowaną, zastanawiając się, którą wybrać. Zadecydował za mnie rower, oraz wspomniani kibice, od których usłyszałem „855, to musiało boleć!!!” i pojechałem dalej. 855 to mój numer.
Start poniżej oczekiwań. Niestety, przyjechali niemal sami naprawdę mocni, samo podjęcie rekawicy to wyzwanie. 17 miejsce to słabo w kontekście długiego trzymania się w dziesiątce. Pod koniec osłabłem mocno, zabójcze, interwałowe tempo to nie to samo, co godziny na trenażerze.
Przeskakiwanie przez drzewo na razie nierealne – łokieć na to nie pozwala, nie ma szans na ostre szarpnięcie rowerem do góry.

Komentarze