Taka sytuacja… czyli dlaczego obawiam się ścieżek rowerowych


Wiem, że to trąca konfabulacją i że nikt nie uwierzy w ilość abstrakcji drogowych, ale z dzienniczka dzisiejszego powrotu do domu.
Ciemno. Mokro, oczywiście przecież lekko pada. Lecę ścieżką rowerową, przede mną jedzie koleś.
Potocznie mówiąc, jedzie „bez trzymanki”, bo przecież nie powiem że i bez mózgu, bo mnie pozwie, a nie mam adwokata w rodzinie.
Jedzie całą szerokością, przeszło dwumetrowej ścieżki, prostej jak strzała, jeszcze nie zdemolowanej przez kretowiska, da się tam jechać a nie mijać kratery (co niewątpliwie nastąpi po zimie).
Jedzie lewa prawa z regularnością idealnie wyrysowanej sinusoidy. Skoro jedzie w sposób dający się przewidzieć – lewa, prawa, lewa, prawa, zwalniam, czaję, się, i jak zjeżdża do prawej, ja go hyc, lewą.
Skręcił w lewą.
Strącam kurz z jego łokcia, przelatuję na pas trawy i odwracam się by go, hm, pozdrowić.
Co okazuje się, że koleś robi? Jedzie, w lewej łapie trzyma żółtą Tatrę (tak, piwo butelkowe) w prawej zaś zapalniczkę i tą inkryminowaną zapalniczką rzeczone piwo otwiera. I to otwieranie buja go niczym szalupą na wzburzonym morzu. Sam sobie sternikiem, okrętem a i czasami burzą.
Nie zdążyłem się odezwać, gdy ten do mnie „od……l się”, czego nie zacytuję literalnie, bo to lekko urągałoby kulturze osobistej moich czytelników, czego Wasz oddany narrator nie zamierza czynić.

Komentarze