Przyczynek do autobiografii – człowiek ze strecza


Po dzisiejszym dojeździe do pracy rowerem w ulewnym deszczu, przy niedziałających wycieraczkach na kasku, jak jeszcze popada ze trzy dni to zacznę przeglądać oferty kajaków na allegro.
Rano owijałem się streczem z dobry kwadrans, by już przy bramie osiedla być przemoczonym do bokserek. W sumie może i dobrze, to jak z wyrwaniem zęba; raz i po bólu.
Oczywiście rano, cichaczem wychodząc (trzeszcząc i szeleszcząc streczem – czyta to jakiś Niemiec? to proszę to powtórzyć na głos „trzeszcząc i szeleszcząc”) wychodzę na klatkę schodową, a tam stoi sąsiad. Skacowany sąsiad, nadmienię. Choć on potrafi być nachlany już o 5 rano, więc może do kaca jeszcze u niego jest długa droga. Ten, co widząc mnie wyłażącego z rowerem na trening wrzeszczy, bym wódki się napił.
Owinięty streczem, wyglądając jak współczesna wersja mumii, zapalam światło na rowerze, nie zapalając światła na klatce, bo i po co.
Sąsiad zamarł. Ujrzał niebieską, szeleszczącą zjawę (niestety czarny strecz mi się skończył, chwilowo zmieniłem kolorystykę na niebieską – wmawiam, że to pod kolor oczu), a jeśli weźmiemy pod uwagę, że włączyłem tylne, czerwone światełko na rowerze, wyglądałem jak niebieski Freddy Kruger.
Sąsiad zamarł jak żona Lota, stojąc z wycelowanym kluczykiem mniej więcej w stronę drzwi (mniej więcej, bo się kiwał w rytm nieistniejącej muzyki) i patrzył na mnie szeroko otwartymi oczami.
Pomyślałem, że wrzasnę „hu hu” i rzucę się w jego stronę z podniesionymi rękami, czyniąc go dożywotnim abstynentem bądź natychmiastowym zawałowcem, ale odezwały się we mnie jakieś humanistyczne naleciałości i odpuściłem sobie.
Otworzyłem drzwi, ruszając w deszcz, zostawiając za sobą osłupionego sąsiada.

Komentarze