GDY Z DZIURY W ŚCIANIE CIESZĘ SIĘ BARDZIEJ JA, NIŻ SĄSIAD, CZYLI RZECZ O KURPIOWSKIM WYŚCIGU JESIENI

Z WIZYTĄ NA KURPIOWSZCZYŹNIE, CZYLI GOŚCINNIE NA DRUGIM WYŚCIGU JESIENI MTB TAMŻE

Marek, tłumaczący mi w którą to stronę powinienem podążać


Jasnym jest, że gdy Marek zaprasza Cię na Wyścig Jesieni MTB w Czarnowcu, to mimo ledwie zakończonego zapalenia płuc – jedziesz. A skoro to wyścig MTB, to jedziesz przełajem.

Bo tak.

Skoro Marek mówi, że dasz radę przełajem, to dam radę. Markowi trzeba wierzyć i basta, bo jak Marek zrobi zawody, to nie ma dzióbka we wsi.

Nie tak dawno temu dziewczyna poprosiła mnie, bym do listy zakupów dodał sos – dodałem, tyle że później nie dało się tej listy odczytać – i podobną też miałem minę, usiłując kilka dni później odszyfrować dostrzeżony przed startem zawodów szkic trasy. Czerwona linia na zielonym tle – która powiedziała mi dokładnie tyle, co właśnie napisałem – że bliżej nieokreślona trasa wiedzie przez bliżej nieokreślony zielony teren – w domyśle – las. Zmrużyłem oczy, jak w teście Rorschacha; dało to tyle, że widziałem jeszcze mniej. Głęboko wierząc jednak w zdobycze cywilizacji i działający GPS w liczniku i mając ufność, że właściwe służby znajdą mnie gdzieś zagubionego na bagnach kurpiowszczyzny dzięki GPS dwa dni po zawodach, zdecydowałem się w nich wystartować. Widziałem też karetkę pogotowia w pobliżu, zyskałem więc pewność, że Marek naprawdę przygotował się na mój przyjazd – nie mogłem już w ostatniej chwili zrejterować. 

Szybkie załatwienie spraw organizacyjnych w biurze zawodów – naprawdę szybkie – równie szybkie unikanie jakichkolwiek kontaktów społecznych; unikanie ludzi weszło mi już tak w krew, że zdołałem wykręcić się nawet z rozmowy z wieloletnimi znajomymi, wymaga to tylko wykonania obrotu na pięcie w odpowiednim momencie – i już idę się grzać. Pojechałem oczywiście się grzać tam, gdzie nie było ludzi, którzy mogliby chcieć zagadać ze mną, a że było to daleko precz, to tylko w kategoriach przypadku należy rozpatrywać fakt, iż nie spóźniłem się na start.

Powitanie.

Odliczanie.

Potęgujący się stres, i znana myśl „i co ja robię tu”.

Start.

I gdy już oczekiwałem na pojawienie się stanu „widzenia tunelowego”, włączenie się survival mode – tu i teraz, skupienie, przetrwanie, ból ud i płuc, walka o pozycję i jej utrzymanie – sam początek nieco mnie zaskoczył, bo – było dość spokojnie. Przeważnie wygląda to podobnie – ogień, ogień, ułożenie się grupy, ogień, zakręt, kraksa, pogubienie części zawodników, ogień. Ale, co się odwlecze… O ile pierwsze kilkaset metrów przejechaliśmy szybko, ale bez szarpnięć, o tyle od zakrętu i dalej zaczęła się zabawa. Już na całego. Wiedząc, jak wygląda mój stan psychofizyczny – czyli miesiąc bez jeżdżenia rowerem, za to z zapaleniem płuc, krtani i gardła – nie rzucałem się by łapać ucieczki, bo i po co. Ci, co mieli odjechać, odjechali w siną dal, za nimi leciała jakaś tam już skrystalizowana grupka około dziesięciu zawodników i ja – na dokładkę.

Trasa płaska – więc było dość szybko; jednak był na niej jeden element, który wrzucony został chyba przez złośliwość pod kątem rowerów przełajowych – singiel w lesie, polegający na pokonaniu poprzecznych rowów – ot takich, jak pod młodnik – oczywiście w poprzek. No jak ja tam Marka skląłem… a można by wyciąć wszystkie drzewa i wylać asfaltem, równiej by się jechało, to nie, puścili rowery po wykopkach, tam już mi plomby w zębach niczym na kastanietach grały, jechałem momentami na jednym kole panicznie ratując się przed przywitaniem z drzewem za użyciem twarzy, jechałem może i widowiskowo, ale tylko dla obserwujących ten osobliwy spektakl w moim wykonaniu. Sądzę, że były i momenty, że jechałem tam tyłem. Po singlu, i wypluciu liści z ust, do grupki traciłem około 40 sekund – i ten schemat powtarzał się co okrążenie. Niestety; na takim odcinku nie utrzymam się za rowerami MTB, potem musiałem nadganiać – ale niedługo po szkółce leśnej pojawiło się coś, co bardzo mi odpowiada – elegancki, niczym nowo wyłożony, prosty szuter. O, i tak to możemy się bawić; na tym szutrze nie dość, że odrabiałem straty, co jeszcze zabawiałem się z grupką, w której jechałem. Redaktorska rzetelność wymaga jednak ode mnie doprecyzowania – zabawne na szutrze było naciąganie dla mnie, bo raczej nie dla szerokich i mniej napompowanych kół MTB; tam było w zasadzie jedyne miejsce, gdzie mogłem nieco podnieść im tętno, z czego też skrzętnie korzystałem na każdym okrążeniu.

Trasa to trzy jedenastokilometrowe pętle; na drugiej, wiedząc, co mnie czeka na singlu, wyskoczyłem przed grupkę by wjechać na singiel naście sekund przed nimi, ale jedyne, co uzyskałem, to większy klekot zębów i bolesne skurcze nadgarstków, walczących o utrzymanie kierownicy jako tako w kierunku jazdy. 

I teraz, wzorem scenariuszy – jak do tego doszło – co się stało, że żarło, i zdechło. Prócz oczywistych – w końcu siadła wydolność w pokancerowanych płucach – stało się to, co stać musiało. Czyli – goniąc grupkę, mijając kogoś zjechałem na prawo tam, gdzie bezwzględnie powinienem trzymać się lewej. Po prawej zaś czyhał, szczerząc zęby, piasek – kopny, miękki, doskonały do tego, by może i bawić się niczym w piaskownicy, ale na pewno nie wjeżdżać w niego przełajem.

Rower wierzgnął, ja jeszcze bardziej, utrzymałem bydlaka w pionie, ale straciłem kontakt z „moją grupką”. Zanim się wykopałem, zanim wyplułem – tym razem piasek – grupa znikała za zakrętem. Goniłem.

Mocno goniłem. Jednak dystansu nie odrobiłem – za to na metę wpadłem przy aplauzie przeznaczonym tylko dla moich uszu.

Za metą już tradycyjnie; komuś odpowiedziałem, że oczywiście, zaraz przyjdę na ognisko i poczęstunek, po czym poszedłem się rozjechać i tyle mnie widzieli.

Tak; jednostka aspołeczna rządzi się swoimi prawami, i lepiej Wy, bardziej uspołecznieni, w nie – nie wnikajcie.

A miejsce?

Cóż; dżentelmeni o miejscach nie rozmawiają. 



Komentarze