MYŚLĄC ZA DUŻO O PRZYSZŁOŚCI ZAPOMINA SIĘ O TERAŹNIEJSZOŚCI; CZYLI RZECZ O ROBINSONADZIE MAZOWIECKIEJ
Nadmierne skupienie na przyszłości sprawia, że łatwo przeoczyć teraźniejszość. I tak właśnie zrobiłem, wstając rano przed zaplanowaną na ten dzień Robinsonadą Mazowiecką. Otóż; zanim w ogóle stanąłem na starcie na terenie warszawskiego AWF, mało brakło, bym nie miał jak wystartować. Od tego właście zaczęły się moje przygotowania do startu; bo to, że oczywiście tego dnia, po dwóch tygodniach bez kropli deszczu, padało od samego rana a prognoza wskazywała 95% opadów przez cały dzień, to nic zaskakującego.
Na start mogłem jechać samochodem, a że pada - to wątpliwości większych nie miałem. Raz dwa, koło wypięte, i już rower pakuję do samochodu, odstawiając koło przednie i zacisk od niego, by schować to później.
Jak się domyślacie; rower wstawiłem na tylną kanapę. Koło przednie wstawiłem za fotele.
Zacisk do koła zostawiłem na klapie bagażnika samochodu i wróciłem do domu, przygotować ciuchy, w tym kurtkę przeciwdeszczową, żele, picie, plecak.. Nigdy w dzień startu nie budzę się na ostatnią chwilę - wolę przygotować się "na spokojnie", wypić kawę, sprawdzić, czy przypadkiem tym razem znów mało nie zapomniałem zabrać ze sobą butów kolarskich.
Zacisk do koła jak leżał, tak leżał na klapie bagażnika samochodu. Deszcz sobie padał, ludzie w te i we wte chodzili, a zacisk leżał.
Spakowałem się, nie zapomniałem zabrać kasku i już, w deszczu, ruszam na zawody. Odpaliłem silnik, ruszyłem pół metra, i...
Zamarłem. Dosłownie; na chwilę, niczym żona Lota, stałem się kamienną rzeźbą. Po czym, powolutku, zmełłem przekleństwo w ustach, wyszedłem z samochodu, wziąłem z klapy bagażnika zacisk od koła, i pojechałem na AWF ciesząc się, że mogę wystartować. Bez zacisku byłoby to mało realne.
Przed startem klasyczna nerwówka; nie zapomnieć trackera, nie zapomnieć zrobić siku, wrócić do biura zawodów po numer startowy, którego zapomniałem, przymocować go, odpiąć i przymocować go ponownie, tym razem nie do góry "nogami" i już melduję się na starcie. Odliczanie - i poszli! - nie spieszyło mi się nigdzie. Ale... od razu na starcie dość mocno wyrwał gość; więc bojąc się, że zostawią mnie samego na trasie i na bank zabłądzę, poleciałem za nim. I już po chwili, w lasku za AWF, ukonstytuowała się konstuanta w postaci szóstki gości, jednej dziewczyny (pozdrowienia dla Doroty) i mnie. I tak sobie zaczęliśmy jechać, trzymając niewiastę w futerale, jak się tylko dało.
Na pierwsze 120 kilometrów trasy padało tylko przez 90 i wiało, więc nie było tak źle.
Trasa... cóż można powiedzieć; lasek za AWF, w stronę Wisły i tam... sekcja płyt betonowych. Takich, metr dwadzieścia szerokości. Choć znam tę część trasy; to unikam jej, wolę jeździć górą - gliniastym wałem, bo jazda po płytach na nieamortyzowanym rowerze, to łup, łup, łup w nadgarstki, barki i tyłek co sekunda przez kilka ładnych minut. I skaczący wszędzie gdzie się da plecak; czasem czułem, że mam go na, czy też zamiast kasku. Jechaliśmy. Warto tu podkreślić niesamowitą różnorodność trasy; było na niej wszystko, co da się znaleźć na Mazowszu: każdy rodzaj nawierzchni. Scieżki, single, asfalty, mniej równe asfalty, w ogóle nie równe asfalty, kamienie brukowe, liście na twarzy i deszcz, padający z każdej możliwej strony, włączając także opady z dołu.
Pierwsza godzina jazdy minęła dość szybko - zdecydowanie szybciej, niż szósta godzina jazdy... pierwszy zgrzyt pojawił się, gdy musiałem zatrzymać się za potrzebą. Wybrałem do tego początek odcinka asfaltowego - zatrzymałem się na jego samym poczatku, zdjąłem kurtkę deszczową (za ciepło w niej było) zrobiłem siku - wszystkiego może trzy minuty zatrzymania - i ruszyłem za moją grupkę w pogoń.
I ta pogoń zajęła mi z dziesięć kilometrów; wszak jechali praktycznie z taką samą prędkością, jak ja. Tu lekkim sprzymierzeńcem - świadomy wybór - był odcinek asfaltowy; co by nie mówić, to moja główna i najlepiej znana dyscyplina kolarska. Dogoniłem. Napiłem się - i polecieliśmy dalej. Zgrabnie, dość szybko, dobrze mi się z nimi jechało - poza takimi odcinkami, które faworyzowały szersze opony (jechali na szerszych, niż ja, na typowo przełajowych).
Na mniej więcej 60 kilometrze się rozjechaliśmy - dalej kontynuowałem rajd samodzielnie, skupiając się na rytmie, łapaniu przeciwników z przodu i nie wywracaniu się. O tyle pocieszające, jak na brak mojego doświadczenia w takich rajdach, i brak nieco szerszych opon, że na trasie nie wyprzedził mnie nikt, ze startujących za mną - za to złapałem całą masę tych, którzy startowali przede mną.
Kryzys - jasne, taki musiał nastąpić, gdy barki, nadgarstki, tyłek ugniecione godzinami nieamortyzowanych uderzeń - nastąpił gdzieś na 104 kilometrze. Był kiedyś Rudy 103, a mnie złapało na 104... zjeść żela. Napić się jeszcze. I jeszcze napić. I jeszcze żel.
Odpuściło. Ruszyłem. Przyspieszyłem; ostro wyhamowałem, bo nie zauawżyłem barierki, zastawiajacej wejście do lasu. Rozpędziłem się ponownie. I tak przez kolejne 45 kilometrów.
Co też ciekawe, to że nawet wjeżdżając do Warszawy, w miarę znanymi mi terenami, to trasa z Nieporętu poprowadzona była takimi opłotkami, że kompletnie nie wiedziałem, gdzie w danym momencie jestem...
I gdy już było blisko - dwanaście, może czternaście minut do mety - musiałem się zatrzymać. I zmitrężyć ładnych kilka minut.
Nie napiszę "zmarnowałem" te minuty, nie - bo ich nie zmarnowałem.
Zawodnik, którego miałem aktualnie na widelcu, i nadciągałem by go minąć, gdy był ze dwieście metrów przede mną, zderzył się - całe szczęście niezbyt mocno - z pieszym. Pieszy wylądował na ziemi.
Ja zaraz przy nim też wylądowałem - szybkie sprawdzenie jego stanu, doprowadzenie do pionu i względnej świadomości, znalezienie jego telefonu kilka metrów dalej, w trawie - lekko poszkodowany nie miał poważniejszych obrażeń. Zawodnik, który na niego wpadł - też nie.
Po uzyskanej przez trafionego pana zgodzie - ruszyłem dalej. On poszedł w swoją stronę.
Im bliżej, tym ciężej; po przerwie ciężko się było wkręcić, ale cisnąłem równo do samej Warszawy, coraz mocniej i mocniej, i już ścieżka nad Wisłą, i już dobrze znane mi miejsca; jeszcze tylko jeden, paskduny podjazd, jeszcze jeden - już przed samym AWF i już wjeżdżam na metę, witany masą oklasków i propozycji może nie matrymonialych, a gastronomicznych.
Podjadłem, zbiłem kilka piątek, nie zrobiłem sobie zdjęcia pamiątkowego, do mety dojechała po czasie grupka, z którą miło kręciłem na początku i już, czas zbierać się do domu.
Zawróciłem oddać trackera.
I tym razem, na nieźle ubitych nogach, ruszyłem do domu.
Moja pierwsza Robinsonada. I patrząc przez pryzmat organizacji - na pewno nie ostatnia.
Finalnie - zająłem 17 miejsce open.
Komentarze
Prześlij komentarz