GDY UPADNIESZ, JA BĘDĘ PRZY TOBIE - RZEKŁA PODŁOGA, CZYLI SŁÓW KILKA O MAZOWIECKIM GRAVELU 2025
"Karma wraca; pomyślał pies, wymiotując". To właśnie skojarzenie przeleciało mi przez głowę, gdy ruszyłem na trasę Mazowieckiego Gravela, po pięciodniowej infekcji, z niewiadomą formą, i od razu podłapałem się pod mocną - bardzo mocną - dwójkę (na pewno jeden z nich, a być może obaj, skończyli na podium MG120) i od początku zaczęliśmy równo i mocno drzeć. Myślę sobie; wytrzymam, ile wytrzymam (obaj znacznie młodsi ode mnie, a ja jestem tak stary, że ostatnio jak wychodziłem z muzeum, to się alarm załączył), a potem będę jechał swoje.
I w cieple, w ostym gazie od początku... nie działał mi ustnik od bukłaka. No szlag by go trafił - i tak, tak, miałem go w pozycji "on".
Gryzłem. Ssałem. Szarpałem. Ciumciałem. I nic. Ni kropli. Dobrze się zaczyna, myślę...
Zasuwając z tą mocną dwójką obmyśliłem dwanaście metod brutalnej utylizacji tego bukłaka, jak wrócę do domu. W wyobraźni paliłem go, ciąłem nożykiem tapicerskim, piekłem w piekarniku, dałem psu z kotletem mielonym w środku... i tu ważna uwaga, która musi wybrzmieć - to był nowy bukłak. Niech szczeźnie... A jak się jechało, będąc jeszcze zasmarkanym? Fajnie.
Ruszyliśmy tradycyjne, piętnastką, na linii startu kibicował mi Cezary U(rzyczyn), co by nazwiska nie wymieniać, rzuciłem do niego, że po trasie zadzwonię, on rzucił - jasne, dzwoń jak zawsze na 112 - i już "start", ruszyliśmy z dzikiej plaży nad Zegrzem. O ile kilka osób w mojej grupie jechało z nastawieniem przygodowym - to wymieniona wyżej dwójka miała jasno określony cel. Ogień od startu. Pewien czas jechał ze mną jakiś gość - mówię więc do niego:
- Przyspieszmy, tamci zaraz nam znikną.
- Możemy spróbować - wydyszał.
- Podgonię trochę - rzuciłem i wyszedłem na zmianę.
Po dwustu metrach jechałem już sam. Cóż. Przyspieszyłem, by dogonić mocno pędzącą dwójkę. Doskoczyłem, bo wydaje mi się, że nawet w kodeksie drogowym jest jakiś paragraf mówiący o tym, że nie wolno pozwalać odjeżdżać dwójce przed tobą. Jak widzicie, wyjścia nie miałem. Kręciliśmy równo, mocno, po zmianach - tempo zdecydowanie dla mnie za duże (jak na wyścig gravelowy - na samej szosie, to co innego), oni na oponkach 40 ja na 35. Przedstawili się mi, ja im, i od razu ich imiona zapomniałem.
Początek trasy mieliśmy sądzę bardzo dobry, by nie powiedzieć - imponujący - bo szybko złapaliśmy cztery lub pięc grup, startujących przed nami. O ile utwardzone odcinki szedłem z nimi równo, o tyle na gruntowych, bardziej miękkich (piach, trawy itp; bo kamienny szuter jak najbardziej mi pasuje) miałem problem, by utrzymać ich szaleńcze tempo. I stało się to, co stać się musiało - młodość wygrała ze starszyzną, i gdzieś po 30 kilometrach urwali mnie na piaszczystym odcinku wzdłuż wału.
Zacząłem swoją ulubioną jazdę na czas. Jasne; co jakiś czas dochodziłem kogoś, przez jakiś czas wiozłem za sobą - rekordzista jechał za mną 20 kilometrów, bez zmian, ale podziękował i rzucał ładny cień, więc spoko - natomiast na trasie (poza wymienioną dwójką) w bezpośrednim starciu wyprzedziło mnie tylko dwóch młodzianów.
Trasa to 134 różnorodne, kręte, szutrowe, brukowe, polne, trawiaste, leśne asfaltowe, kamienne odcinki. I... rzeka Fiszor.
Piesza przeprawa przez rzekę. I przyznam, że jestem w tej grupie, która nie stęka i nie narzeka na rzeczkę. To gravel, a tej rzeczki tyle, co dwa razy Świder; zejść z roweru, przejść w butach - i jechać dalej. Po 10 kilometrach buty i skarpety - suche. Rzeka - przyjemnie odświeżyła, ochłodziła. Nie chcę opowiadać się za nikim, ale bawią mnie zirytowane komentarze pod kątem przekraczania rzeki - co za problem? Wyścig nie odbywa się późną jesienią, jest upał, rzeka do kolan - przecież to nawet nie ma się nad czym zastanawiać. Rogate bydlę na ramię i już zasuwam w poprzek nurtu rzeczki, ciesząc się, jak przyjemnie schładza obolałe mięśnie.
Zauważyłem, że po 100 kilometrach w nogach trudniej było wdrapać się na (wyraźnie robił się coraz wyższy) rower i ruszyłem dalej.
Odcinki leśne - mimo cięższej jazdy dawały trochę oddechu od piekącego słońca. Otwarte przestrzenie - słońce robiło to, co słońce robi najlepiej i powodwało konieczność pilnowania nawodnienia.
Bukłak. Ile on dostał dziś ode mnie jobów. Nówka sztuka; i ni cholery, działać nie chciał. Przeklinałem go do trzech pokoleń wstecz. Uratowała mnie woda, rozdawana w pukcie przy Fiszorze.
Wiem, że jest część gravelowców, którzy jeżdżą takie dystanse niemal na "pusto"; dwa bidony, nic albo bardzo niewiele do jedzenia. Ja tak nie pojadę; na takim dystansie (trochę poniżej pięciu godzin jazdy w cieple) wypiłem z siedem bidonów. Na oko licząc. Nie przejechałbym tej trasy z dwoma bidonami. A tempo?
Niech zobrazuje wam to: w Puszczy Białej (ten odcinek, na którym jeden z kolegów pilotował się za mną długi czas) musiałem zatrzymać się napić z bukłaka, zrobić szybkie siku i wyciągnąć z plecaka dwie bułki maślane. Zatrzymałem się - nie wiem, może na cztery minuty? Może mniej? I kolegę - jechał w moim tempie przecież - goniłem aż godzinę. Z tej perspektywy nie ma co się dziwić tym, którzy walczą o pudło, i gdy przyciśnie, to wolą zmoczyć pampersa, niż zatrzymać się... każda minuta bowiem "kosztuje".
Jadłem; nie popełniłem błędu, który kilka razy mi się zdarzył, więc kryzysu większego nie miałem. Raz mało nie wyjebałem się, wchodząc za szybko w szutrowy zakręt.
I co ciekawe; po przekroczeniu rzeki (gość z obsługi podpowiedział, że zostało jeszcze 35 km), o ile rozkręcenie zbolałych nóg chwilę trwało - o tyle późniejsze 20 kilometrów przejechałem bardzo szybko. Nastąpiła jakaś regeneracja, odbiłem się od dna; i leciałem jak na początku trasy, w rytmie i z właściwą prędkością (wyższą, niż zakładana). Na tyle wyższą, że przestrzeliłem zakręt, i musiałem wracać ze sto metrów... a rozpędzenie się na sztywnych nogach do przyjemnych nie należy.
Ostatnie kilometry - do Nieporętu - to już jazda po ścieżce/szosie. Ulga dla nadgarstów. Dla tyłka. Dla barków. I tam leciało się szybko, miło i przyjemnie. Ostatni kilometr - nawet udało się przyspieszyć (jadąc poboczem wzdłuż szeregu samochodów, usiłujących dojechać do Zegrza). Rondo, zjazd, pięćset metrów i... zjeżdżam na parking "dzikiej plaży", tam wita mnie masa okrzyków, braw i gratulacji, gdy przecinałem linię mety.
Dmuchany baner nie spadł mi na głowę. Na mecie Bartek i Marcin zbijają piątki. Marcin mówi:
- Sławek, jesteś ciekawym człowiekiem.
Odpowiadam:
- Marcin, pojebały ci się przymiotniki. Nie ten miałeś na myśli.
Pić. Zdjęcie. Jeść. Nie zapomnieć zostawionej wiatrówki. Pić.
Pałaszując posiłek regeneracyjny dowiaduję się, że zajmuję szesnaste miejsce. Bez kategorii wiekowych. Jak ja skończyłem sklasyfikowanych było nieco ponad 200 osób.
16 miejsce ujmy nie przyności, zważywszy na to, co usłyszałem od zwycięzcy:
- O, ty na przełaju jechałeś? Odważny jesteś, nie ma co, odważny...
Znów musiałem wyjaśniać, drugiej osobie w ciągu kilku minut, że myli przymiotniki. Od odwagi do głupoty bowiem jeden krok.
Fajna impreza. Fajna trasa. Fajna organizacja. Wrócę na pewno.
Dają dobre picie.
I kibicował mi sam Cezary U(rzyczyn).
Czego chcieć więcej, jak można się ujechać po kokardkę.
Komentarze
Prześlij komentarz