JEŚLI CZEGOŚ BARDZO PRAGNIESZ, TO PO PROSTU PRZESTAŃ, CZYLI RZECZ O STRADE BIANCHE

STRADE BIANCHE - W MOIM WYDANIU NIE "CHALLENGE" A CO NAJWYŻEJ "ADVENTURE". PO NIM NA SWÓJ HERB WYBIERAM RATELA. TO MAŁE, BRZYDKIE, POKURCZONE ZWIERZĘ Z KRZYWYMI ZĘBAMI JEST MOJĄ PERSONIFIKACJĄ, OD WYJAZDU DO WŁOCH WŁAŚNIE. RATEL JEST MOIM HERBEM, TARCZĄ, A TEŻ I ZBROJĄ.
To małe, łasicowato-psowate zwierzę; ale mniejsze, krzywsze, z malutkim łbem i grubą skórą, z krzywymi zębami i koślawo chodzące porusza się tak, jakby ziemia kręcila się dla niego nieco szybciej, niż zwykłe 1670 km/h. A mimo to, staje do walki z lwem. Z wężem boa. Ze stadem hien. I najczęściej te pojedynki wygrywa. Nie dlatego, że jest ekstremalnie odważne; raczej dlatego, że jest zwyczajnie zbyt głupie, by zdawać sobie sprawę z grożącego mu ryzyka. A gdy potrzeba, skacze do góry udając większego, niż jest w rzeczywistości.
Jak ja.
Zaczęło się od decyzji o wylocie, podjętej o 22 dnia poprzedzającego wylot... I to już jest wystarczający przyczynek do powstania serialu pt. "jak doszło do katastrofy". Udało się pożyczyć kasę na wylot - więc po mojemu "hurra" i do przodu, jakby jutra miało nie być, jakby wylot za granicę jako dziennikarz na Strade Bianche i równocześnie uczestnik wersji amatorskiej był tak prosty, jak wyjazd do Góry Kalwarii... Wiele się tam zadziało. Tak wiele, że opisanie całości przekroczyłoby dopuszczalną ilość szpalt do jednorazowego przeczytania.
Nie będę więc opisywał elektrycznej pompki, która nie zadziałała i kół nie napompowała. Nie będę też opisywał ilości kunsztownych kalumnii, którymi obrzuciłem niczemu niewinny rower tylko dlatego, że po wyjęciu go z walizki transportowej łańcuch tak zakleszczył się przy suporcie, że jego wyciągnięcie zajęło dwadzieścia minut, dwa zakrwawione palce i porysowaną ramę.
Nie będę też opisywał też niewłaściwie skręconego siodełka, które po 15 km jazdy okazało się być zdecydowanie za wysoko - a oczywiście taśma, znacząca pierwotną wysokość, odpadła gdzieś po drodze, wyraźnie ze starości. Nie będę też narzekał na zdecydowanie niewłaściwy strój, w którym pojechałem, dzięki czemu zmarzłem do szpiku kości, ale za to zmokłem też porządnie.
Nie ma też sensu wnikać w aż o trzy godziny spóźniony start. Nie opowiem też o dwukrotnie pomylonej trasie; ani o tym, co się działo po trzy i półkilometrowym, ostrym zjeździe, po którym dopiero na dole połapałem, że "wrong way" na liczniku dotyczy nie tylko ogólnie moich życiowych decyzji. Nie opowiem też o tym, że gdy już podjechałem ponownie na górę okazało się że zwinięty już został punkt aprowizacyjny, i jechałem dalej z pustymi bidonami. I pustym bakiem.
Nie ma też sensu rozgrzebywać ran w postaci szukania właściwego skrętu w małym, skądinąd uroczym miasteczku po drodze; zboczyłem ledwie 600 metrów. I wracałem te ledwie 600 metrów - pod górę, 9-14% nachylenia. Co też z opowieści, że już w Sienie na powrocie przestrzeliłem barierki - o tym jednak na samy końcu wpisu. Co też z tego, że gdy już ostygłem po mecie i zaczęło mną trząść na potęgę, rozpadało się na dobre, a do kampingu 16 km; głównie pod górę.
Co też z opowiadania o dziesiątkach fotografów zawodów, zapewnionych przez organizatora, i późniejszym nie odnalezieniu się na żadnym ze zdjeć. Człowiek-widmo normalnie.
Cóż z opowieści o szukaniu idealnie ukrytego biura prasowego zawodów; obchodząc setny raz Piazza Del Campo czułem się jak bohater "Cienia Wiatru" Carlosa Ruiza Zafona, szukający tajemniczej biblioteki. Biuro prasowe tak dobrze ukryte, że jego lokalizacji nie znali nawet obsługujący tą imprezę; a Włosi? Jak to Włosi, oczywiście dwudziestu zapytanych z uśmiechem pokazywało kierunek. I każdy z nich pokazywał inny... Cóż tam z opowieści, że w biurze prasowym wyścigu nie było ogólodostępnego internetu, nie było też namiastek przekąsek w postaci jabłek choćby, po wodę trzeba było wychodzić mocno w dół do sklepu, przeskakując nad serią barierek, i potem wracać pod górę cztery razy dłużej.
Po co wspominać, że dzień przed wyścigiem po górach przeszedłem - z kampingu do Sieny, po Sienie niekończący się labirynt a nie było żadnej Ariadny z pomocną nicią, na start i później na metę zawodów - 27 kilometrów w górę i w dół, w górę i w dół.. nogi płonęły żywym ogniem zanim się w ogóle do roweru zbliżyłem. A ci z Was, którzy mnie znają wiedzą, że ja i bieganie zdecydowanie się nie lubimy... A na mapie było, ooo tak, blisko.
Za to warto wspomnieć o Kasi Niewiadomej. O tym, jak zapłakana leżała na kamiennych płytach Piazza del Campo. Udało mi się przeprowadzić z nią krótki wywiad. O szybkiej rozmowie z Martą Lach na starcie. O przybitej piątce - też na starcie - Z Lotte Kopecky i Elisą Longo Borgini (przy niesamowitym aplauzie miejscowej publiczności). O możliwości stania na samej lini startu wyścigu. O nieprzytomnym Christopherze Laporte, który poproszony przeze mnie o dwa zdania, zanim padł na ziemię, zdołał powiedzieć tylko: "no, please fuck, no...". O bidonie otrzymanym od Michala Kwiatkowskiego i Gazziolego. O widzianym z bliska - a później rozpowszechnionym w sieci - krótkim wywiadzie z Pidcockiem, w którym (zapytany o jazdę Pogacara) powiedzieć był w stanie tylko dwukrotnie "what the fuck".
I później powiedział o tym, że czuli się za nim jak w grupotto. I Pogacar. Ów wiecznie uśmiechnięty Pogacar, który szczerzył się na starcie, szczerzył się w czasie wyścigu, szczerzył się podjeżdżając i w końcu szczerzył się - wyjątkowo mocno - przekraczając linię mety. O tym, że złapałem korek od szampana, który otwierał Pogacar. O tym też, że między wywiadami telewizyjnymi (przy których byłem jako jedyny dziennikarz nietelewizyjny) a konferencją prasową pogadałem z nim, i podpisał mi się na chuście ze Strade Bianche. I o tym, że znów, dzięki -m.in- NaSzosie znów dane mi było dołożyć kamyczek do mojego ogródka marzeń.
A sama jazda po trasie Strade Bianche... Cóż; gdyby nie festiwal katasrof wcześniej - pompka, siodło, łańcuch, brak picia, jedzenia... To wszytko idzie w niepamięć. To wszytko, co przeszkadzało, się nie liczy. Nieważne, że błądzisz na trasie, i ten sam podjazd robisz dwa razy, nie liczy się też, że już nie liczy ci się czas, nieważne w końcu, że już zwijały się punkty aprowizacyjne, a fotografowie przeglądali już tylko zdjęcia w swoich aparatach. Ważne jest to, co widzisz, co przeżywasz, co zapamiętasz. Ważne jest to, że podjeżdżasz szutrowymi wężami białych dróg, ktorych kresu nie widać, ważne, że jedziesz w miejscach, które dotychczas znasz tylko z YouTube, ważne jest w końcu to, że... tam zwyczajnie jesteś. I choć trasa, choć zasługująca na osobny wpis, mimo paskudnych warunków, jest zwyczajnie piękna, boczyć się na nią - mimo podjazdów - nie sposób, to Siena i wjazd do niej...
To jak z mityczną podróżą do Itaki, tyle że na odwrót; filozof powiedział bowiem, że "podróżując do Itaki najważniejsza jest sama podróż, bo - cóż - Itaka może Cię rozczarować", tak nie działa to w Sienie. Tam Siena właśnie wynagradza wszystko. I ów, chyba najsłynniejszy podjazd, już w samym mieście, po kamiennych płytach, ostro pod górę, wśród tłumów ludzi, fotografów, wuwuzeli, dzwonków i wszelkiej maści dopingu. Tak mi się ten podjazd spodobał... że podjechałem go dwa razy. Myślę, pies i tak trącał czas, wrażenia są ważniejsze - a podjazd ten działał tak hipnotyzująco, jak muzyka Mesuggah na konciercie; u szczytu zwyczajnie minąłem policjantów, przeskoczyłem barierki, i po kwartale ulic zjechałem ponownie na dół, podejmując wspinaczkę ponownie. Barierki przeroczyłem dokładnie w tym miejscu, w którym Vout Van Aert kilka lat temu na skutek skurczy spadł z roweru, a mimo to stanął na podium. Być tam, zwłaszcza na tym podjeździe, potem sunąc wąskimi dróżkami, pokrytymi kamiennymi płytami, aż po...
...aż po wyłaniający się zza zakrętów szum, szybko stający się hałasem. Hałasem ludzi, zgromadzonych na Piazza del Campo; otoczka dokładnie taka, jak na "prawdziwym" wyścigu. Ostatnia sekwencja zakrętów znana przez każdego, kto choć trochę interesuje się kolarstwem, i z ciemnej - bo wąskiej - uliczki wpadasz nagle w szum, potęgujący się z każdym meterm hałas, w jasne słońce, w tłumy ludzi, wpadasz w centum wirówki, która potrząsa Tobą na ostatnich metrach płyt, aż przekraczasz linię mety, unoszac ręce do góry; i nieważne, że nie wygrałeś tam nic, prócz zmęczenia, nieważne, że wcale nie jesteś pierwszy, ważne jest tylko tu i teraz, ważne jest, że choć na chwilę możesz poczuć się jak oni.
Jak ci, którzy ledwie dzień wcześniej pokonywali te same podjazdy. Tyle że znacznie szybciej. Jak ci, którzy w tym miejscu, w blasku fleszy, także podnosili ręce ku górze, a czasami i rowery, w geście zwycięstwa. Nam, amatorom zostaje tylko namiastka. Ale to i tak, co trafia na zawsze do pojemnego klaseru wspomnień w głowie. Ale to i tak dużo, bo często być znaczy więcej, niż "mieć". Ale to i tak dużo dla tych, którzy najczęściej żyją głównie marzeniami. W takiej chwili więszkość trywialnych rzeczy, takich jak życie, blednie, traci na znaczeniu. Jest tu i teraz, jest "zwycięstwo", co prawda tylko we własnej głowie, ale jednak też odniesione, bo z najgorszym przeciwnikiem. Z samym sobą. Z własnymi słabościami. I z własnym zniechęceniem.
I pamiętajcie tylko, by marząc nie spoglądać jednak za często w niebo; bezpieczniej jest patrzeć pod nogi. Patrząc pod nogi bowiem unikniecie huknięcia kolanem w zabytkowy pachołek, po przestrzeleniu zakrętu, stojący na poboczu bardzo wąskiej i zabytkowej uliczki w Sienie. Kolejna porcja pamiatkowych ran na ciele znaczy kolejny wers przeżytej historii. Bo rany to takie nasze tatuaże duszy.
Po czym, gdy już Twój samolot powrotny spóźnił się jakieś, liczę, osiemdziesiąt godzin, do Warszawy docierasz diablo zmęczony o drugiej nad ranem. I nocny dowozi Cię tylko do stadionu Legii. I stamtąd dmuchasz pieszo równe pięć kilometrów z 30 kilogramową walizą z rowerem i wypchanym plecakiem. Odciski na stopach bolą, mięśnie bolą, pot zalewa oczy, ale - mimo że klniesz w tym momencie na czym świat stori, to wewnętrzny Oskarek w głowie i tak ci dogaduje - co stękasz, i tak wiesz, że warto było. Bo było warto.

Komentarze