Lepiej żyć blisko ptaków, niż marzyć o skrzydłach, czyli rzecz o Ikarze

Palec w kadrze? To nie błąd, tylko moja sygnatura
W 1941 roku, w ogarniętym pożogą kraju, urodził się pewien marzący o przestworzach chłopak. Wojna się skończyła, jego plany nie zmieniły się; nadal chciał latać. Pokończył szkoły, przechodził testy medyczne; w końcu przyszedł dzień, że poleciał po raz pierwszy. Widząc ziemię z lotu ptaka, wiedział, że to jego przeznaczenie; kolejne szkolenia, następne badania, ujarzmiał szybowce i dwumiejscowe samoloty. Latał rok, by chwilę przed kolejnymi egzaminami lotniczymi, zachorować na gruźlicę. Kolejny rok w szpitalu, kolejnych badań lotniczych już nie przeszedł.
Tekst ten dedykuję mojemu tacie, który o lataniu marzył od dziecka, i przynamniej częściowo udało mu się to marzenie spełnić.
Minęły lata, pojawiłem się na świecie ja; nie przejąłem po tacie jego ikarowych marzeń, wychodząc z założenia, że gdybyśmy mieli latać, urodzilibyśmy się ze skrzydłami. Skacząc po osi czasu kilka pól do przodu, po ponad 40 latach, jednak i mi dane było wzbić się w przestworza, choć tu zupełnie szczerze przyznać muszę, że chwilę przed wejściem w to, co na pewno za chwilę runie z przestworzy, zesztywaniałem jak kot nad wanną.
Na lądowisku zjawiliśmy się z niewielkim marginesem czasowym; motoparalotnia podchodziła do lądowania - następni w kolejce do lotu byliśmy my. Popatrzyłem na startujący z pola obok mini samolocik; szkoląca nas pilotka Sylwia powiedziała, że jest to maszyna czeskiej produkcji, i do teraz nie wiem, czy to była reklama czy też wręcz przeciwnie - przestroga, bo sprawiał wrażenie malucha z doklejonym butaprenem płatem, wygrzebanym z pobliskiego złomowiska. Jednak poleciał i wylądował w jednym kawałku, dając dowód zaawansowania czeskiej myśli awiacyjnej. Statków wodnych nie mają po co produkować, ale statki powietrzne to insza sprawa... A mi i tak kojarzył się z samolotem, powstałym na planie serialu Sąsiedzi.
Czekając na swoją kolej, okazując zarazem sznyt dżentelmeństwa, pozwoliłem, by pierwsza poleciała moja dziewczyna, potem moja młodsza córka. Bacznie obserwowałem, nic się nie stało, na ziemię wróciły obie w jednym i zawodolonym kawałku; wlazłem na to ustrojstwo i ja. Oskarek w mojej głowie wykłócał się, że to przecież nie ma prawa polecieć, a jak nawet poleci, to z niezaprzeczalnie widowiskowym wybuchem roztrzaska się na oczach filmujących to świadków, bijąc później rekord wyświetleń na Tik Toku. Pasującym do mnie niewątpliwie elementem było założenie mi przez pilota kasku i pasów bezpieczeństwa; no tak, przy huknięciu o ziemię z wysokości 200 metrów te pasy rzeczywiście będą miały fundamentalne znaczenie; nim zdążyłem jednak zrejterować, już wzbijaliśmy się w przestworza.
"Cisza, ja i czas", cytując klasyczną Nosowską; nuciłem to, zaklinając w duchu, bym nie musiał za chwilę cytować "cisza i ogień" innego klasyka Roguckiego. Bo w górze zapadła cisza. Błoga cisza; nie przeszkadzał nawet szum silnika, wygłuszony przez słuchawki. Zieleń przeszła w błękit; błękit zmienił się w szarość; bezchmurne niebo pozwalało chłonąć widoki, ciesząc się widokiem zielonych pól i lasów, przetykanych niczym sznurowadłem krętymi i wąskimi rzeczkami. Stawy rybne, kąpieliska wyglądające jak szachownica dla olbrzymów, wyrwanych żywcem ze skandynawskich bajek, padoki, na których przechadzały się miniaturki koni, plażowicze, których tytułów książek nie dało się rozszyfrować. A może to wcale nie były książki...
Kciuk w górę; lecimy dalej, zakręcając w stronę zachodzącego słońca. Płaskoziemcy niewątpliwie mają rację; z góry wyraźnie widziałem, że słońce chowa się w specjalnie zaprojektowaną przez amerykańskich uczonych kieszeń za Okęciem.
O ile abstrakcja określenia Was nie pokona; nagle rozległa się cisza. Silnik przestał pracować; jedyną pracę wykonywał płat nośny nad nami, nadymając się i pozwalając korzystać ze swobodnego lotu, wykorzystując dogodne prądy powietrza. Nasz mini statek powietrzny, niczym bojer u Juliusza Vernea, korzystał z dobroci wiatru, by lotem koszącym połykać przestrzeń nad polami i lasami, z sunącym za nami, bujającym się na boki towarzyszem - cieniem. Pilot wpowadził paraplan w kontrolowany, lekki korkociąg; tu mogłem chłonąć chwile jak nigdy przedtem. Cieszyć się. Patrzeć. Bawić się. Być tylko tu i teraz. Reset (jak ktoś potraktuje to jako reklamę filmu fantastyczno-komediowego produkcji tvp, to moi prawnicy, których nie mam, na strzępy rozszarpią). Oddech. Swoboda. Lekkość.
Low pass to kolejna tura emocji. Przez korony drzew, nad łany zbóż, przeskok nad kępą krzaków, płosząc sarenki, które strzygąc uszami odskikały w siną dal, przelot nad polem; aż korci, by - czepiąc z wzorców kinematograficznych - odtworzyć scenę, rozpoczynającą Gladiatora, w której to bohater mierzwi dłonią kłosy pszenicy. Pies, nie mający szans nas dogonić, ale ujadający aż do utraty tchu, źrebak, który zerwał się do pokracznego jeszcze kłusu. Rolnik, który romantycznie kradł prąd sąsiadowi. Podejście do lądowania było lekkim ukłuciem rozczarowania; chciałoby się jeszcze troszkę, jeszcze ciut, aż po horyzont, i dwa kroki dalej...
Tak; tekst ten dedykuję tacie. Niespełnionemu lotnikowi. Marzącemu wyżej, niż mu zdrowie pozwoliło. I to tato nauczył mnie, że można czasem chcieć, że można czasem sięgać wyżej. Dzięki tato; lotnik ze mnie żaden, kolarz-amator mocno przeciętny, pisarz jeszcze bardziej bylejaki.
Marzyć za to mogę do woli; bo świat bez marzeń już całkowicie byłby do bani.

Komentarze