KANAPKA Z MARCHEWKĄ, CZYLI PARIS ROUBAIX OD KUCHNI

Żeby od razu uzmysłowić wam, w którym miejscu na osi X się znajduję – dogadam się po angielsku, porozumiem w niemiecku, zaś w języku francuskim tylko „merci” i „bonjur”. A to, jak łatwo się domyśleć, przygód we Francji nie ułatwia. Cóż; minęło już troszkę czasu, od kiedy to francuski był językiem dyplomacji – a był nim przez trzy stulecia - ale w tym względzie czas nad Loarą zwyczajnie się zatrzymał. Dodam też od siebie, by zbyt pochopnie nie używać niemieckiego względem dorosłych, bo wiedzeni intuicją mogą podnieść ręce do góry, a po co nam takie wątpliwe wrażenia przewagi…
Do pracy z dziennikarzami oddelegowano grupę pracowników i kilku wolontariuszy. Tu – ani nie ma zaskoczenia, ani żadnego suspensu – szybko dało się zorientować, że nie ma sensu pytać ich o drogę, jeśli się nie parle francais, więc po terenie wokół welodromu Roubaix poruszałem się na czuja. I dobrze na tym wyszedłem, bo nawet policja – licznie obstawiająca tor – nie potrafiła udzielić nawet przybliżonej informacji o możliwościach przejścia z jednej na drugą stronę toru. Dzień wcześniej pokonałem Paris Roubaix amatorów – o tym w kolejnym tekście dla Naszosie.pl – więc orientację jakąś w terenie już miałem, wiedziałem gdzie jest parking, namierzyłem biuro prasowe – i już, zakasając rękawy, rzucam się na tytułową kanapkę z marchewką, którą nas poczęstowano na przywitanie. Hm. To ta słynna francuska wirtuozeria kulinarna, pełna dodatków i oryginalnych połączeń smakowych?… Zjadłem, bo byłem zwyczajnie głodny, i z lekką obawą ruszyłem na poszukiwanie ekspresu do kawy, zastanawiając się mimochodem, czym tam mogą mnie zaskoczyć i czego są w stanie dodać do kawy – czy mleczka wegańskiego o smaku petit pain – wówczas odczułbym „pain” na samą myśl o wypiciu tego, jednak kawa okazała się być zwykłą, czarną a nawet i gorącą, więc nalawszy sobie od razu dwa kubeczki wielkości naparstków poczułem się względnie kontent.
Ruszyłem na zwiady. Tu krótka retrospekcja – dzień wcześniej, kilka godzin po „moim” zakończeniu zmagań ze stuletnimi brukami Roubaix, swój wyścig kończyły kobiety. Wśród nich, niezwykle aktywnie jadąca – Marta Lach, z którą rozmawiałem z myślą o Was, czytelnikach Naszosie – tuż za linią mety, a jeszcze przed oficjalną konferencją prasową. Tu dwie ważne uwagi: a) organizacja i ilość obsługi na wyścigu kobiet, i dzień później mężczyzn – to przepaść. Niestety, na znaczną niekorzyść kobiet… Tak bardziej… amatorsko, skromnie… Kampery zamiast autobusów ekip PRO, spore zamieszanie, duża doza przypadkowości wymieszanej z improwizacją… Francuzi mają doskonałe ingrediencje, i doskonale znają przepis, wiedząc, jak sprzedać cudo marketingowe, jakim jest Paris Roubaix, ale wyraźnie mniej z kotła chochlą nabierają przy sobotnim wyścigu, za to z rozmachem podchodzą do niedzielnej, najważniejszej dla reklamodawców, męskiej odsłony wyścigu. I druga uwaga, też w odniesieniu do kobiet; dystans pokonały ze średnią prędkością przeszło 38 km/h. Jeśli jeździcie na rowerach rekreacyjnie – jest do bardzo wysoka prędkość. Jeśli jeździcie amatorsko, ale mocno trenując – jest to prędkość jak najbardziej osiągalna, ale….nie na brukach. Bruk, który wytrząsa resztki zdrowego rozsądku z głowy, który już na pierwszym odcinku bierze rzesze ofiar, w postaci połapanych gum, połamanych kół a i niejednego obojczyka, bruk, na którym po kilkunastu minutach jazdy sam sobie zadaję bardzo szczere, i bardzo dosadne pytanie: Sławuś, ale powiedz tak po prawdzie – na co ci to jest? Po cholerę to robisz? Stary, a głupi, zaraz nerki lub plomby sobie wytrzęsiesz… I uwierzcie mi – taka średnia prędkość na bruku budzi mój podziw, szacunek i – tak, to trzecie sformułowanie, które znam z francuskiego – chapeau bas. O kosmitach łamane na gladiatorach, mężczyznach, pokonujących trasę ze średnią prędkością przeszło 47 km/h… nie mam zwyczajnie nic do powiedzenia, bo są to wartości absolutnie nieosiągalne nawet dla bardzo ogarniętego amatora. Wystarczy powiedzieć, że średnio pokonują oni lasek Arenberg (najtrudniejszy, pięciogwiazdkowy sektor bruku) ponad cztery razy szybciej, niż ja…
Dużo też w kontekście organizacji pracy na niedzielę – wyścig mężczyzn – dała mi niewłaściwa podpowiedź, rzucona przez autochtona częściowo na migi, jak mam przedostać się z biura prasowego na śródtorze, nie przecinając trasy wyścigu. Podpowiedź była tak rzeczowa, że aby zdążyć na finisz kobiet na torze, musiałem przebiec dwa kilometry ciągiem – niby nic, jeśli nie ma się w nogach Paris Roubaix i wrodzonej niechęci do biegania – stanowi to pewne wyzwanie. Wyrobiłem się lekko przed czasem, i tylko chwilę musiałem tłumaczyć zaczepiającym mnie medykom, że mój charkot, czerwona twarz i paniczne łapanie powietrza to nie zawał ni udar, tylko efekt biegu, i że moja reanimacja nie jest nikomu do niczego niepotrzebna, żeby odłożyli na miejsce nosze, odgoniłem ich i skupiłem wyłącznie na Paris Roubaix Femmes.
Końcowe kilometry. Marta Lach w czołówce; tuż za grupką prowadzącą – z ledwie kilkunastosekundową stratą – silna grupa goniąca. Dociągnęły. Marcie sił na finisz już nie starczyło; wyjechała się wcześniej. I choć spadła później na nią fala krytyki – naprawdę? Szóste miejsce to powód do narzekania? - po wyścigu zbierała mnóstwo słów uznania, i od dziennikarzy, i sztabów konkurencyjnych ekip, i chwilę później – przy autobusie – od kibiców.
Na śródtorzu nie było tłumów. Było też kilka wolnych miejsc na trybunach. Konferencja medalistek – nie dość, że opóźniona, to jeszcze, mimo protestów, prowadzona w języku francuskim, bez tłumaczenia. Trzecie miejsce gdzieś się zawieruszyło. Niewielu dziennikarzy. Minęła noc… to samo miejsce, od rana przemieszczają się rzesze dziennikarzy. Byłem jako pierwszy po otwarciu biura, więc zająłem dogodne miejsce; pół godziny później nie byłoby to już takie oczywiste, bo miejsc wolnych w biurze prasowym praktycznie już nie było. Był podsłuch radia wyścigu. Były telebimy. Relacje na żywo z samochodów. Kanapka z marchewką. I naparstki z kawą.
Zanim wyścig ruszył na dobre, ruszyłem w poszukiwaniu słynnych, kamiennych pryszniców, w których zawodnicy kąpią się – otoczeni dziennikarzami, oczywiście stojącymi po drugiej stronie ściany – po wyścigu. Na każdym prysznicu przywieszona jest tabliczka z nazwiskiem zwycięzcy wszystkich edycji; teraz – przy samym wejściu – przytwierdzona zostanie tabliczka z nazwiskiem Van der Poel.
Otrzymywaliśmy informacje od samego startu – co się dzieje w peletonie – z różnych źródeł. Nie poszła wczesna ucieczka; sam MVDP na konferencji, zmęczony – ale uśmiechnięty – powiedział „ścigaliśmy się jak juniorzy”. O ile jeszcze początek wyścigu stanowił w pewnym sensie – z perspektywy atmosfery w biurze prasowym – dość napięte oczekiwanie na oczekiwane grzmoty – o tyle, gdy wyścig minął półmetek – zrobiło się naprawdę głośno. Radio wyścigu co i rusz skrzeczało, budząc energiczne komentarze w kilkunastu językach, każda kraksa wywoływała zbiorowe „la caida!” mieszane z „crash!” (moje – „a się wyje…” ginęło całe szczęście w harmidrze). Jednak to, co zapanowało kilka kilometrów przed Arenbergiem – określić można tylko określeniem – cisza przed burzą. Bo rzeczywiście; na moment przed wpadnięciem walczącego o pozycje peletonu w najdzikszy z odcinków, zapadła kompletna cisza, by zmienić się w kakofonię dźwięków, gdy zawodnicy zaczęli testować wytrzymałość kół i swoich nadgarstków na stuletnich kamieniach, rozrzuconych zupełnie z przypadku w lasku Arenberg. Od tego momentu wszyscy zgromadzeni dziennikarze (dobrze ponad stu) robili to, co robić dziennikarze powinni, czyli masę zamieszania. Pocieszające dla mnie było to, że z rana oficer prasowy powiedział, że powyścigowa konferencja ma być prowadzona w języku angielskim, bo ta welodromowa wieża Babel byłaby całkowicie nie do okiełznania, i dość nisko oceniałem sensowność słuchania wypowiedzi francuskojęzycznych.
Im bliżej do mety, tym większe zamieszanie w biurze prasowym; nikt już nie przejmował się kanapkami z marchewką (zwinąłem rzecz jasna jeszcze jedną) biuro też zaczęło pustoszeć – ogólna ewakuacja nastąpiła, gdy gdzieś w tle zaczął być słyszalny helikopter telewizyjny, prowadzący transmisję z powietrza. Helikopter. Jego śmigła, zwłaszcza gdy leci nisko, tworzą niezły hurgot. Helikopter, im bliżej, tym jest głośniejszy; jego hałas rozlegał się z coraz mniejszego dystansu. Zapytacie, czemu zwracam uwagę na hałas helikoptera?
Otóż dlatego, że po chwili przestał być słyszalny, pierwsze skrzypce zaczęli grać zgromadzeni na welodromie kibice. Krzyk. Aplauz, nieporównywalny z niczym, co dotychczas słyszałem – no, może poza pierwszymi taktami The Ecstasy of gold Enrico Moriccone z „Dobry, zły i brzydki”, gdy swoje koncerty zaczyna Metallica i tłum zaczyna szaleć. Na welodromie Roubaix nastąpiło dokładnie to samo; lekki szum – z jeszcze słyszalnym helikopterem w tle – stopniowe crescendo aż po punkt kulminacyjny, zagłuszający helikopter, w momencie, gdy bramę welodromu pokonał holenderski TGV, czyli Matheiu van der Poel. Zrobiło się głośno. Bardzo głośno. Głośniej, niż eksplozja głośnika na komendzie; fala dźwięku rozlewała się od bramy wjazdowej, niczym meksykańska fala przez trybuny aż po śródtorze, na którym staliśmy (czytaj – tratowaliśmy się) my, dziennikarze. I niech was nie zwiedzie, że żaden dziennikarz nie dał się ponieść emocjom; bo to wierutna bzdura. Ten wlazł na tego, ten potrącił innego, inny huknął kamerą w beret niskiego Niemca, zapanowało klasyczne apogeum chaosu. Na torze jest bardzo trudno podjąć decyzję, w którym miejscu stanąć – czy przy linii mety (tam zasłaniają wszystko kamery i nie da się szybko dotrzeć do strefy, gdzie zjeżdżają zawodnicy), czy w strefie środkowej, gdzie widać każdą ze stron, ale żadnej z bliska, czy też w strefie tzw. „mix zony”, gdzie można zadać kilka pytań kilku najlepszym zawodnikom. Wybrałem chaotyczne miotanie się tu i tam, by złapać kilka srok za ogon. Oczywiście robiłem to w pełni dystyngowany sposób, to znaczy krzyknąłem jak Jim Carrey w Głupi i głupszy „It`s OK, i`m the limo driver!!!” i pokazując zieloną legitymację „organisieur” przeskoczyłem przez barierkę, momentalnie wypychając się przed znanego mi Włocha, który nie nakrzyczał na mnie w zasadzie tylko dlatego, że mnie poznał. Nie widział mnie cztery lata, więc zamiast dać mi po pysku, uściskał mnie, zaprosił na Stade Bianche Challenge, i zajęliśmy się dziennikarzowaniem.
I wtenczas otworzyła się moja, jak w śnie Kubusia Puchatka, beczułka miodu.
Po mojej prawej stał Philipe Gilbert. Przede mną córka pocieszała Grega Van Avemaeta. Zderzyłem się ramieniem z Matejem Mohoricem. Dwa metry przede mną Jasper Philipsen i Matheiu van der Poel pocieszali zrozpaczonego, płaczącego Johna Degenkolba. Na niepocieszonego wyglądał Filippo Ganna. Zmęczony, ale zadowolony Max Walschield. Pedersen i Kung, mało rozmowni, łapali powietrze. Christope Laporte siedział długą chwilę na murawie, odmawiając pomocnej ku powstaniu dłoni. Złożyło się, że przez chwilę stali przy sobie dwaj Vermeersche – Florian i Gianni. Zamieniłem słowo ze smutnym Jasperem Stuyvenem. Byli wszyscy najważniejsi. Byli wszyscy najwięksi. Jasper Philipsen. I dwóch „vanów”; Mathieu Van der Poel i Vout van Aert.
I już od tej właśnie strefy widać było różnice między wyścigiem kobiet i kończącym się właśnie, wyścigiem mężczyzn. W każdej ze stref mix zony można było zadać tylko jedno pytanie. Każdego z wielkiej trójki pilnowało trzech opiekunów; za van Aertem nawet noszono krzesło barowe, by nie musiał stać w czasie odpowiadania na pytania. Równocześnie – pod okiem czujnych dziennikarzy badane były rowery medalistów. Pięć minut dla telewizji, po trzy dla mediów „innych”, czyli internetowych, radiowych i prasy. Żadnego „a jeszcze chciałem dopytać”, lub pytań wielokrotnie i podrzędnie złożonych. Menadżerka van der Poela, choć brwi ściągała, to pozwoliła na jedno pytanie po flamandzku. Skończył się czas, zawodnicy zostali odprowadzeni w stronę szatni, zmiana strojów, przetarcie twarzy i już idą na konferencję prasową. Bez opóźnień, bez rozciągania w czasie, prężnie i zgodnie z harmonogramem – w czasie, gdy wszyscy zeszliśmy już z śródtorza, zaczął się demontaż barierek.
W naszym prasowym centrum, nastąpiła tylko jedna zmiana względem planu – pierwszy wypowiadał się Jasper Philipsen, mimo że zajął drugie miejsce. I też jasno określone – po jednym pytaniu dla każdego z mediów (tu podirytowane były licznie reprezentowane media z Belgii, Hiszpanii, Włoch), dla każdego z medalistów tylko dziesięć minut. I tak też było. Były pytania ciekawe, były przeciętne i były… „dlaczego nie uciekłeś wcześniej?”. Po konferencji, gdy zszedłem na tor – ten był już praktycznie uprzątnięty. Barierki, banery, plastikowe zapory. Już tylko przy autobusach ekip kłębił się tłum, i przy jednym, stojącym między samochodami, wzruszonym mężczyźnie. Adrie van der Poel, bo o nim mowa, stał ze łzami w oczach, i z nieobecnym wzrokiem rozdawał autografy. Do tłumu wyszedł tylko Jasper Philipsen.
I formalnie można powiedzieć, że wraz z odjazdem autobusu Alpecin-Deceuninck zakończył się okres wiosennych klasyków. Atmosfera? Inna – lepsza – niż na relacjonowanych dla Was przed pięciu laty Mistrzostwach Świata w Innsbrucku. To Roubaix. Królowa Klasyków. To święto w świątyni kolarstwa. Ikoniczny welodrom. Fanatyczni kibice. Setki kamperów. Tłumy na ulicach. I ja. Jak dziecko w sklepie z zabawkami, dzięki Naszosie.pl.

Komentarze