INNY ŚWIAT, CZYLI ETAPOWY HETMAN TANDEM CUP W LUBLINIE, XXVI EDYCJA

Gdy lata temu obejrzałem film „Zapach kobiety” z Alem Pacino, nie spodziewałem się, że kiedyś i ja będę miał zaszczyt z bliska przyjrzeć się temu, czemu przyjrzeć się nie mogą niewidomi – ich perspektywie świata. Gros spostrzeżeń, poczynionych przeze mnie na tym wyścigu posłużyć mógłby za kanwę kilku tekstów; a jako że obecnie dzieje się zbyt wiele, by pisać o niszowym zjawisku sportu niepełnosprawnych, pozostaje mi więc dokonać subiektywnego wyboru i podzielić się z Wami tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci. I; co czuję się w obowiązku podkreślić, byłem tam jako pilot jednego z tandemów, więc jeśli padnie jakiś mocno subiektywny komentarz – byście wiedzieli, że mam do tego prawo, jako uczestnik, a nie tylko postronny obserwator zawodów.
I nie będą to cyfry, zajęte miejsca, osiągnięty czas, czy zdobyte punkty w rankingu UCI. Pominę to, choć to punktowane do światowego rankingu zawody. Pominę to, bo będąc przez cztery dni w miejscu, gdzie rywalizują niepełnosprawni, jest więcej ciekawszych od tabeli z wynikami rzeczy do opowiedzenia. Chciałbym Was nieco zaskoczyć tekstem; zwrócić uwagę na głównych bohaterów tekstu – niepełnosprawnych – podkreślić, jak często i jak bardzo dotyka ich wykluczenie. Może trochę uwrażliwić? A może to ten jeden, jedyny raz, gdzie tworząc tekst o kolarstwie padnie zupełnie niespodziewane słowo „empatia”?
Hetman Tandem Cup w Lublinie to już XXVI edycja zawodów parakolarskich. I wyniesione doświadczenie wyraźnie procentuje; organizacyjnie całość przeprowadzona została perfekcyjnie (co potwierdził nawet obserwator z ramienia UCI, przyglądający się całości z bardzo bliska); może warto też dodać, że głównym organizatorem Hetman Tandem Cup jest osoba niewidoma…
Jeśli zainteresował Was tekst; mam dla Was kilka zadań. Wejdźcie do dowolnej windy, usiądźcie na podłodze i wciśnijcie guzik 4 piętra. Siądźcie na niskim krześle w stołówce, i nie wstając spróbujcie uruchomić ekspres do kawy, stojący na stole od strony ściany. Wysiądźcie z samochodu, całkowicie bez używania nóg. Zamknijcie oczy i przypnijcie agrafką numer startowy do koszulki.
A teraz wyciągnijcie agrafki z opuszków palców… Tak; dokładnie o tym mówię, o ograniczeniach, z którymi mierzą się niepełnosprawni, a z których najczęściej nie zdajemy sobie sprawy, póki choć odrobinę one nas nie dotkną. Byliście na „Niewidzialnej Wystawie?”; jak nie, przejdźcie się. Naprawdę warto.
Czterodniowa impreza rozpoczynała się indywidualną jazdą na czas. Różne kategorie niepełnosprawności pokonywały różne dystanse – my jako tandem mieliśmy do pokonania przeszło 21 km po dość technicznej i wietrznej trasie. Jednak zanim start; kwestie organizacyjne – zameldowanie w hotelu, odprawa, przygotowanie rowerów i wózków; pomagałem ile się da, chcąc uczyć się. Poznawać. Pomagać. Doświadczać. Tu właśnie nastąpiło pierwsze zderzenie się z rzeczywistością; kolega na wózku nie mogący dosięgnąć „czwórki” w windzie. Inny, któremu zabrakło pół metra by sięgnąć do ekspresu do kawy. Kolejny, który pojechał windą „na pamięć” (niewidomy) i miast 2 piętra znalazł się w garażu podziemnym, z którego miał problem się wydostać. Karta do pokoju, która upadła na posadzkę, staje się trudną przeszkodą dla niewidomego.
Czasówka; najpierw pojechały rowery poziome; później my – tandemy i szosowe z niepełnosprawnościami innymi, niż zaburzenie wzroku. Trasa techniczna, wietrzna, z kilkoma zakrętami, i nawrotami. Pętla nieco ponad cztery kilometry – w ruchu zamkniętym. Zabezpieczona, oznaczona – organizacyjnie pięć plus. Wiatru trochę było w mojej ocenie za dużo, ale nie może być przecież idealnie. Niestety, wylosowałem start jako pierwszy, więc wkradło się troszkę nerwowości, chaotycznej rozgrzewki i już ustawiamy się przed komisarzem UCI. Start, ruszyliśmy, wpięliśmy się – i rozpoczęliśmy swoją orkę na ugorze, w czasie której, w połowie dystansu, wyprzedził nas Marcin Białobłocki. Przeszło 21 kilometrów szybko minęło – nie na tyle szybko, na ile się nastawialiśmy, i już wpadamy na metę.
Wyniki nie są w tym wypadku najważniejsze; tylko ścisła czołówka wie, o co walczy, pozostali robią wszystko, by jak najmniej do nich stracić. Zaś organizacyjnie? Dla mnie – zaskoczenie. Oczywiście na plus. Zabezpieczenie, oznakowanie, przygotowanie – tu nie ma się nad czym rozpisywać, wszystko zagrało idealnie. A wiedzieć musicie, że każdy z czterech etapów zorganizowany był w innej części Lublina. Wyraźnie widać wieloletnie doświadczenie organizatora – Andrzeja Góździa.
Drugi etap to wyścig ze startu wspólnego – ze sporą liczbą podjazdów, zgromadzonych na trasie. Cóż; podjazdy nie są – w przypadku naszego tandemu – mocną stroną, więc założenie było – jak najmniej stracić. I zaczęliśmy z wysokiego „C”; bo już tuż po pierwszym zakręcie, w ścisłym peletonie tandemów, na pierwszym podjeździe dnia – spadł nam łańcuch. Rzut oka, okrzyk, że zjeżdżamy, by nikomu nie zajechać drogi, pobocze, wypiąć się (to też odbywa się inaczej, niż na solowym rowerze, na tandemie swoje ruchy musimy „zgrywać” wzajemnie) i nastąpiła dłuższa moja walka z łańcuchem, który wplątał się w wózek przerzutki. Ręce w smarze, który – w kolejnych godzinach rywalizacji – także znalazł się na mojej twarzy, czyniąc ze mnie chwilowego Indianina, wchodzącego na wojenną ścieżkę. Co też nie było tak odległe od sytuacji na trasie – bo rozpoczęcie wyścigu zgubienia łańcucha i późniejszej, półgodzinnej walki o doganianie grupek tandemów z jednoczesnym odjeżdżaniem od samochodu „końca wyścigu” spowodowało w nas znaczny wyrzut adrenaliny; i w efekcie etap, traktowany przez nas tylko „na przetrwanie” wyszedł nam nadspodziewanie nieźle; ze znacznie mniejszą stratą, niż zakładana. I tylko szkoda minut, straconych na zatrzymanie się, walkę z łańcuchem, i ponowne rozpędzenie się pod górkę…
Po wyścigu – poszedłem się uczyć. Nie odpocząć; poszedłem do handbików. Pomóc wypiąć się z roweru. Pomóc przesiąść się na wózek. Przybić piątkę. Porozmawiać. Wcześniej nie miałem okazji dowiedzieć się, jak wygląda – od strony technicznej – wpinanie się w taki wózek, i wypinanie się z niego. Jasne zaś się stało, że zawodnik nie wypnie się z wózka sam, bez zewnętrznej pomocy. Więc pomagałem. A w zasadzie – uczyłem się od nich. Uczyłem się ich perspektywy.
Kolejne dwa etapy to kryteria – rozegrane na dwóch, różnych rundach. Widowiskowe. Szybkie. Techniczne. Przed nami – jak na każdym etapie – startowały rowery handbike; jak niesamowicie wygląda peleton – i ucieczka – jadących na kole rowerów poziomych… Później my, startujący na tandemach. Kumulacja zmęczenia, wietrzne rundy, wysokie tempo; niczym nie różni się to od wyścigów solówek. Są ucieczki, akcje zaczepne, ranty, kraksy, dochodzenie po samochodach po awarii – i przede wszystkim – naprawdę szybka jazda. Samo przygotowanie tras? Nie posądzajcie mnie o złośliwość – to zwykła uczciwość – startowałem w wyścigach mastersów gorzej zorganizowanych, niż dedykowane niepełnosprawnym zawody Hetman Tandem Cup. Fantastyczne przeżycie. Mnogie wrażenia. Zapiek ud.
I słodko kwaśny smak dla mnie osobiście; o ile same zawody w Lublinie zakończyliśmy bezwypadkowo, o tyle tuż po nich mój tandemowy towarzysz treningów i zawodów uległ wypadkowi. Kontuzja biodra. Operacja. Dla naszego tandemu ten sezon zakończył się zdecydowanie przedwcześnie. Miesiąc przed Mistrzostwami Polski na torze i szosie. Słodko kwaśna piguła pozostawia absmak po mocno przepracowanej tandemowo zimie.

Komentarze