MYŚLENIE NIE JEST DZIEDZINĄ, W KTÓREJ DOSTRZEGAM POTENCJAŁ POPRAWY POPRZEZ PRAKTYKĘ

Rowerzyści, jak twierdzą kierowcy, to zło całego świata. I, jak ta żaba, stojąca w rozkroku, między ładnymi a mądrymi zwierzętami, też stoję okrakiem między rowerzystami, a kierowcami.
Jeżdżę bowiem i rowerem, i samochodem (komunikacją też), acz z bardzo ważnym rozgraniczeniem - irytuję się, gdy ktoś mówi o mnie "rowerzysta". Nie chodzi o samo, dość durne słowo, a o fakt, iż bardziej adekwatne jest określenie "uprawiam amatorskie kolarstwo", niż "rowerzysta" - bo ci, co do zasady, dość mocno mnie w większości irytują.
"Może i wkurzam kierowców, ale za to stwarzam zagrożenie na drodze"
Nie przepadam za miejscami tłocznymi, nie przepadam za Gassami, nie lubię przemieszczać się w miejscach, popularnych wśród wszelkiej maści cyklistów. Wolę solo, wolę sam, wolę mieć za towarzysza swój własny cień. Do jazdy w grupie przekonuje mnie w zasadzie obowiązek marketingowy i wynikające z niego czasem zaproszenie to tu, to tam. Dlaczego zwracam uwagę i mówię wprost krytycznie o rowerzystach? Otóż kilka razy pod rząd musiałem przemieścić się w stronę Gassów, korzystając ze ścieżki rowerowej wzdłuż Powsińskiej. I nie o samej ścieżce rowerowej teraz - bo to temat na osobny, długi wpis o tym, że ścieżki są doskonałe dla każdego użytkownika dróg, poza rowerzystami - a o rowerzystach właśnie.
Dlaczego uważam, że rowerzyści w zdecydowanej większości sami sprowadzają na siebie wypadki, kraksy, zderzenia z samochodami i wszystkie inne nieszczęścia, wynikające z jazdy na rowerze? Dlaczego zdarza się, że rzeczywiście - nie zauważy nas kierowca (byłem potrącony w taki sposób dwukrotnie), że ktoś zajedzie drogę na zakręcie, ale stanowi to tylko jakiś odsetek potencjalnie niebezpiecznych sytuacji? Jadąc - jednego dnia, niedziela, wczesne popołudnie - ścieżką rowerową w stronę Wilanowa - jest tam niestety dość dużo dróg poprzecznych, na których ruch sterowany jest sygnalizacją świetlną. I o ile pierwszy z "rowerzystów", który przejechał na czerwonym świetle, zwyczajnie mnie zaskoczył, o tyle dostrzeżenie niemalże zasady, iż to zdecydowana większość "rowerzystów" tak przejeżdża przez drogi poprzeczne, sprawiła, że poczułem się jakbym się dowiedział, że jestem adoptowany.
Nie miało w sumie znaczenia, czy jechał zawodnik na czasówce, czy na szosie, czy jechała rodzinka z dzieciakiem na rowerze. Przejazd na czerwonym jest tam wyraźnie czymś tak oczywistym, że nie powoduje nawet zaskoczonego spojrzenia. A już odcinek Wiertniczej i Przyczółkowej, zwłaszcza przy skrzyżowaniu z Wilanowską... Czytałem kiedyś o propozycji, by w Tajlandii tuk-tuki (pojazdy a`la motocykl z kabiną, robiący za rikszę) mogły wykupić ubezpieczenia na okres kwadransa; bo na tyle szacuje się ich bezwypadkową jazdę ciągiem, później tuk-tuk statystycznie staje się abstrakcyjną instalacją na poboczu drogi, wgniecioną przy okazji w słup trakcyjny. Tak samo oceniam poziom bezpiecznej jazdy zdecydowanej większości cyklistów. W sumie, to po co odrwacać głowę, by sprawdzić, czy coś jedzie z prawej? Przecież i tak poczuję na kręgosłupie, że jednak nie było wolne. Po co rozglądać się przed przejazdem, skoro do szpitala południowego jest stosunkowo niedaleko?
I, choć to brzmi zbyt brutalnie szczerze - dostrzegam różnicę pomiędzy potencjalnym samobójcą na rowerze, który chce zmierzyć się z samochodem, a rodzicami, jadącymi z dzieciakiem. Obowiązkowo - bez kasków. I oni również, jadąc z dzieckiem, przejeżdżają na czerwonym... Niestety, nie mówię o jednostkowej sytuacji. Niedziela, doskonała pogoda na rower, tłumy na ścieżkach rowerowych. I co jeden, przejeżdżający na czerwonym.
Jakiż to perfidny chichot losu, że ledwie trzy dni później wiadomości lokalne obiegło tragiczne wydarzenie; na ścieżce rowerowej zgineła kobieta, jadąca bez kasku... Zwykła przewrotka. Zwykłe uderzenie o asfalt. Zwykły upadek, jakich wiele. Ten z tragicznymi konsekwencjami.
Jechała z dwoma synami. Tak to tylko tu zostawię.

Komentarze