WOLĘ ŻYĆ BLISKO PTAKÓW NIŻ MARZYĆ O SKRZYDŁACH, CZYLI MISTRZOSTWA POLSKI W JEŹDZIE NA CZAS MASTERS

"Ludzie dzielą się na trzy grupy: tych co potrafią liczyć, i tych, co nie potrafią". Jeśli myślicie, że jest to przesadny cynizm i nadmierny żart, to zaraz się przekonacie, że w żadnym wypadku tak nie jest. Jakiś czas temu widziałem w "akcji" pod marketem patrol ochroniarzy. Trzech ochroniarzy i pies, i jedynym spośród nich bez grupy inwalidzkiej, był najwyraźniej tylko ten pies. Co znamienne, dość często zdarza się mi się, że to ja przyjmuję to dość mało nobilitujące stanowisko lekko niepełnosprawnego, i nie do końca ogarniętego zawodnika, walczącego zdecydowanie w niewłaściwej lidze. Niestety; czasem mam aspiracje, by walczyć w lidze z lekko niepełnosprawnymi intelektualnie. Jaki ma związek nieumiejętność liczenia, z brakiem czasem najbardziej podstawowych cech, świadczących o jakimkolwiek rozsądku? Otóż przed Mistrzostwami Polski Masters w jeździe na czas zjawiłem się znacznie przed czasem, by w żadnym wypadku sie nie spóźnić. Byłem pierwszym, który odebrał pakiet startowy (czy tylko mnie zdziwiło, że w pakiecie startowym imprezy rangi mistrzowskiej było piwo?). Znalazłem - a był jeszcze wybór - dogodne miejsce do zaparkowania. Rozeznałem się w geografii, by nie zabłądzić. Namierzyłem toaletę. Zagadałem z sędzią zawodów. Czekając na zamknięcie zapisów i listę startową, zaszyłem się w samochodzie, czytając. Poszedłem sprawdzić listę startową w momencie jej opublikowania. Zapisałem dość wyraźnie czas mojego startu, licząc przy okazji - o której się ubrać, o której zacząć rozgrzewać, o której coś jeszcze zjeść. Start o 15,34, więc przede mną jeszcze sporo nudy. Czas mijał jednak nieubłagalnie, i wraz z proporcjonalnie rosnącym stresem, zamknięte zostały oficjalnie zapisy. Pierwsza osoba rusza o 14. Ok; mam jeszcze dużo czasu. To zagadam z kimś znajomym, to zauważy mnie sędzia (znany mi z toru), to zawołają mnie organizatorzy z STC, pamiętający moje wyczyny sprzed bodaj pięciu lat, jak wygrałem ich wyścig z solowego odjazdu, pokonując ostatnie osiem kilometrów na kapciu z przodu. Dowiedziawszy się, że trasa wyścigu jest zamknięta dla ruchu, pojechałem ją przetestować - bardzo fajna, szybka, pozbawiona zakrętów, lekko pofałdowana, momentami dość wietrzna. Na moje oko - trasa wybrana prima sort, idealna do jazdy na czas. Nawrót w poszerzonym miejscu, na każdym skrzyżowaniu pilnujący strażacy. By się nie zgapić, częste sprawdzanie czasu, i troszkę po 14 zaczynam już stale jeździć. Lekko, rozgrzewkowo, sprawdzając pożyczony rower (i dobrze, bo wymagał dwóch modyfikacji). Im bliżej 15, tym intensywniej się grzeję. Na dłoni coraz mniej wyraźny napis - 15,34, ale już na tyle wryty w pamięć, że może się zetrzeć. Jeżdżę, odliczam czas, zamieniam co i rusz zdanie z kolegami i koleżankami. Wybija piętnasta dziesięć; by nie wystygnąć zbieram się, dojazd na start zajmie chwilkę, dalej będę się grzał przed linią startu. Cyrkluję idealnie; na starcie zjawiam się sześć minut przed 15,34. I równe cztery minuty po czasie mojego startu. Mój start był o 15, 24. Poczułem się jak Alicja po drugiej stronie lustra; po części panika, po części "o cholera", po części - co tu się w zasadzie odwaliło? Krótką chwilę miotałem się we wszytkie strony na raz, jednocześnie chciałem schować się w toalecie i z niej nie wyjść, i rzucić rower w cholerę i uciec w pole gdzieś bardzo daleko precz, biegłbym tak daleko, aż linia mety zlałaby się z linią horyzontu. Na starcie stoją znajome twarze - Sławek, gdzieś ty się podział, sędzia wyczytywał cię kilka minut temu! - pustka w głowie, chęć wymiotów na raz z kręceniem się w głowie - co robić? Panie sędzio, panie sędzio, awaria roweru! Wrzeszcząc podbiegłem do głównego, proszę o zgodę na zgłoszenie defektu i możliwość wystartowania na końcu mojej kategorii, coś tam jeszcze mówiłem kompletnie bez sensu, licząc na to, że sędzia skojarzy mnie z wieloma zawodami tandemowymi na torze i potraktuje, jako wspomnianego niepełnosprawnego, ulgowo. Kolejny przebłysk intelektu - na łbie mam kask i szybkę, zasłaniającą całą twarz, szybko kask precz, pokazałem mu się - a zgłaszałeś to sędziemu technicznemu? - Oczywiście panie sędzio! - kłamstwo przeszło z kamienną twarzą, nawet nie mrugnąłem. Dobra, wystartujesz po kategorii "30". - Dziękuję panie sędzio, jesteś pan najlepsz... - kazał mi już iść w cholerę i nie przeszkadzać w wyczytywaniu zawodników. Stres zeżarł mnie do nieprzekraczanych ostatnio granic. Łapy się trzęsą, nie potrafię ocenić, o której przyjdzie mi startować - więc zamiast się nadal grzać stoję, i pilnuję kolejki - a organizam swoje mówi, i wzywa do toalety. No nie ma że boli, z pełnym pęcherzem nie pojadę - sru rower pod barierki, lecę do toalety, ta całe szczęście bardzo blisko, nie wygrzmociłem się w blokach, usiłuję się skupić, i w tym momencie słyszę: - Numer 22 na start! - numer 22 to ja, cholera jasna. Oczami wyobraźni zobaczyłem zdjęcia sprzed kilku lat Lennego Krawitza, który zasłynął pękniętymi spodniami na koncercie wywołując "penisgate"; byłem o milimetr od wykonania jej w mniej medialnej, ale nadal zabawnej wersji, jednak biegnąc z rowerem w jednym ręku, drugą udało mi się podciągnąć spodenki na właściwe miejsce, i już wspinam się na podest. - 30 sekund do startu... 10 sekund... start!! Zjechałem z rampy. Nabrałem prędkości; położyłem się i zacząłem deptać ile sił, ale jednocześnie nie chcąć zagotować się na pierwszych kilometrach jazdy. ... Najpierw powoli - jak żółw - ociężale, ruszyła maszyna po szynach - ospale, szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem, i kręci się, kręci się koło za kołem, i biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej, i dudni i stuka łomoce i pędzi, a dokąd, a dokąd, a dokąd? Na wprost, przez pola i lasy... Przed startem z każdej praktycznie strony słyszałem to samo - trzeba tylko jechać i pilnować mocy, nic więcej. Ok, jeśli się ma pomiar i ma podstawową wiedzę, z zakresu jego stosowania... Cóż, ja mogłem pilnować tego, by nie wypaść z drogi. Jechałem tak mocno, na ile mnie tego dnia było stać, na tyle mocno, jak obecnie kształtuje się moja pokiereszowana, niestała, zmienna i kapryśna forma. A to, że jest skrajnie niestabilna w tym sezonie - to niestety już dobrze wiem, i recepty znaleźć na to nie potrafię. Jechałem, starając się dokładać ciut więcej na powrocie; bo i wiatr inny, i świadomość, że to już kierunek do mety... Uda pieczą, płuca krzyczą, oddech świszczy, wstęga szosy zwija się strasznie wolno, boli coraz bardziej, aż dotarłem do krótkiej, ale jednak ściany; mimo że podjazd był stosunkowo niewielki, bez porównania z czasówką Majka Days, to jednak pokonałem go odrobinę za mocno, i tuż przed szczytem zapłaciłem za animusz; odcięło mnie na kilkanaście sekund, mocno zwolniłem, oddech się okrutnie zagęścił, a spojrzenie naszło mgłą. Łap oddech, łap oddech; zwolniłem do oszałamiających w okolicznościach czasówki do 30 km/h, próbując napisać kolejny odcinek pt."reaktywacja". Trzy kilometry. Dwa i pół. Kręć, kręć, dwa kilometry, kręć nadal. Ostatnie dwa kilometry dłużyły się, jak kawałek "The good, the bad and the ugly" Enrico Morricone przed wejściem Metalliki; półtora, nogi odmawiają posłuszeństwa, kilometr, przyspieszam, ciężko łapię oddech, niech to się już skończy, pięćset metrów, walczę przeokrutnie, dwieście pięćdziesiąt, nie mam już sił na finisz na stojąco, dociskam ile się da siedząc, przecinam linię mety ostakiem sił. Z tej perspektywy - wysiłku względem teraźniejszych możliwości - narzekać nie mam na co, pojechałem najlepiej, jak mogłem. Niedosytu co do samej jazdy - raczej też nie ma, poza jednym elementem - wynikami. Średnia 43 jest niestety niewystarczająca w gronie takich kosmitów, z którymi jeżdżę. Trzynaste miejsce kategorii wiekowej ujmy nie przynosi, ale i powodem dumy być nie może. Wnioski? Brak, poza jednym. Praca, praca i jeszcze raz praca.

Komentarze