TROUEE D`ARENBERG, CZYLI NAJKRÓTSZY Z MOŻLIWYCH TYTUŁÓW, PARYŻ ROUBAIX PART 2

ARENBERG. LEDWIE OSIEM LITER, Z KTÓRYCH KAŻDA ODCISNEŁA SWOJE PIĘTNO NA MOIM… DOMYŚLICIE SIĘ. NA NADGARSTKACH. SŁOWO TO NIESIE ZA SOBĄ PEŁEN BAGAŻ ZNACZEŃ, EMOCJI, BÓLU, DRAMATÓW I PRZEDWCZEŚNIE ZAKOŃCZONYCH KARIER. JEDNA Z TRZECH „PIĘCIOGWIAZDKOWYCH” PRZEKĄSEK, MOGĄCYCH UTKWIĆ W GARDLE, UTRUDNIAJĄC DOJAZD DO WELODROMU W ROUBAIX. NAJTRUDNIEJSZA, ZARAZEM PIERWSZA SEKCJA BRUKOWA NA CAŁEJ TRASIE. W PIERWSZEJ CHWILI PSIOCZYŁEM NA TAKIE ROZWIĄZANIE – PRZECIEŻ ZACZĄĆ POWINNO SIĘ OD PROSTSZYCH, ŁATWIEJSZYCH DO PRZEJECHANIA… – ALE PO CHWILI WIEDZIAŁEM, DLACZEGO ARENBERG RZUCONY ZOSTAŁ JAKO PIERWSZY.
DO TEGO PO PROSTU W ŻADNYM WYPADKU NIE MOŻNA SIĘ PRZYGOTOWAĆ.

Arenberg. Jedno z niewielu słów, które nie znający flamandzkiego europejczyk nie dość, ze wypowie, to jeszcze zapamięta. Stoję na stanowisku, że język polski jest surogatem plasteliny. Lepić ją można na różne sposoby, w zależności od sprytu rąk, pomysłowości i wykorzystanych kolorów. Co z tego wyjdzie, czasami nawet dla autora jest niespodzianką. Lubię się bawić słowem, szukać parafraz, peralel, powównań, zaskakujących odniesień.
Jednak na Arenbergu poległem.
Mimo długich dywagacji nie znalazłem równie zasadnego opisu, jak znane już Wam, moi drodzy czytelnicy w liczbie dwóch, imię starego Indianina, brzmiące „DZISIAJ/KURWA/JA/PIERDOLĘ”. Imię to trudne jest do przetłumaczenia, ale wiecie, o co chodzi. Nie istnieje inny synonim, nie ma żadnej paraleli na Arenberg.
Jest to czysty, pierwotny ból w atawistycznej postaci, jak słynne zapytanie lekarzy „w skali jeden do dziesięciu, na ile cię boli?”. Przecież straciłem przytomność, więc jak mnie boli? 
Nic, żadna przejażdżka w Polsce, żadne bruki w Górze Kalwarii czy Długosiodle nie przygotują na taki szok organizmu, jaki po trzydziestu metrach funduje piekielny Arenberg.
To coś, co nie ma nic wspólnego z brukiem, leży sobie od dwustu lat, przecinając lasek i katując kolarzy. To tam właśnie przerwała się kariera Johana Museeuwa (ex Mistrza Świata); łamiąc go w stopniu koszmarnym, cudem wykaraskał się od amputacji.
Wjazd na sektor. Zjeżdżając z szerokiej, wygodnej, równej, płaskiej szosy wpada się – po ostrym zakręcie w prawo – w to coś, czego imienia wypowiadać nie wypada.
Już wiem, dlaczego ów Francuz krzyczał do mnie „le sectour”. Po prostu bym uważał, bo lecieliśmy dość szybko. Zakręt ostro w prawo, złożyć się…
… po zakręcie otwiera się piekło. Prędkość wyniosła mnie na zupełną lewą stronę; na te zupełnie przypadkowo rozsypane kamienie. Zaznaczam, że tam nie ma czegoś takiego, jak nasze klasyczne rzeczne otoczaki. Tam są kamienie z ostrymi krawędziami, całkowicie przypadkowo rzuconymi na ziemię. Podkreślam to, że fragmentami nie jedzie się po płaskich częściach kamieni… a między nimi odstępy potrafią sięgać dziesięciu i więcej centymetrów. 
Co więcej – Arenberg nie jest płaskim odcinkiem drogi. To stary dukt, w którym dziesiątki lat odcisnęły piętno – środkiem jest znaczny, nierówny garb a bokami ciągną się dwa „wklęśnięcia”, powstałe przez lata używania nieutwardzonej drogi. Plus do tego dziesiątki powyrywanych – i oczywiście nieuzupełnionych kamieni. Cały dukt jest szeroki na około dwa metry. Ale jechać nim dwie osoby obok siebie – niemal niemożliwe, tak rzuca rowerem na boki. Widać to wyraźnie, jak peleton zawodowy pokonuje ten odcinek – jadą tam szybko, ale jednak prawie zawsze szlaczkiem, pojedynczo.
Zakręt. Mocne uchwycenie kierownicy, już nie było czasu na hamowanie. Hałas, gdy rower aż trzeszczy uderzając w podkłady kolejowe stojące na sztorc. Skupienie totalne, mózg jest w stanie wyartykułować tylko jedno polecenie – utrzymać się w drodze.
Chciałem wrzasnąć „MAMO!”, przygryzłem sobie wargę; kask, ciasno przecież zapięty na głowie, miałem na potylicy, na czole, znalazł się także na brodzie a i przez chwilę na oczach.
Kątem oka widzę, że znaczna część mojej grupy ścina zakręt, zjeżdżając za barierki (poza pomiarem czasu) i jadą ścieżką, którą nie wolno jeździć, za plecami ludzi, a przed ścianą lasu. Objechali cały Arenberg bokiem, zdobywając w ten sposób przewagę nad kilkoma z nas, cisnącymi cały odcinek brukiem. 
Wpadnięcie na taki bruk to kompletny szok dla organizmu. Zaciskają się zęby – szóstka trzeszczy, wyplułem coś, i tak miałem iść do dentystki. Dłonie, z zaciśniętymi do barków mięśniami, kurczowo trzymają klamkomanetki, nie ma żadnej szansy na zmianę przełożenia, palce zajęte są walką o utrzymanie kierownicy. Wibracje nadgarstków nie zgrywają się z drganiami siodełka; uderzenia przedniego koła nie zgrywają się z tylnym, rowerem szarpie, jak nie przymierzając – w czasie próby ujeżdżania byka, która zajmuje kilka sekund. Arenberg zajął mi przeszło pięć minut. Słyszę czyjś głos, mówiący do kolegi Pizza Makaroni: holly shit! – to mój głos, nic innego nie byłem w stanie z siebie wydobyć. Kilkanaście sekund trzęsawki – cała obręcz barkowa sztywnieje, piecze. To jest czysty ból, borowanie w samym nerwie. Siodełko obija cztery litery asynchronicznie, słychać, jak własny mózg rozchlapuje się po ściankach czaszki, oczy łzawią. Okulary zajmują przestrzeń od brody do czoła. 
Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to zamknąć oczy i wrzeszcząc wniebogłosy by bić się z tym brukiem, jak biją się czasami pięciolatkowie – z zaciśniętymi piąstkami i zamkniętymi oczami okładają pustą przestrzeń wokół siebie. Czuć każdy, obijający się pęcherzyk nerek. Czuć piekący ból jąder, żółć podnosi się do gardła, obijanie nerek powoduje przemożoną chęć oddania moczu. Co ciekawe, natychmiast po zjeździe z bruku to uczucie przechodzi… 
Barki amortyzują uderzenia, kręgosłup przybrał płynną postać, słyszę ostry oddech, nosowy, bo szczęka samoczynnie się zacisnęła.
W tle cały czas słychać jazgot – ostre, trzeszczące odgłosy. To karbonowe koła, bijące o kamienie. Jest głośno. Zjeżdżam się z Włochem. Mamma mia. Tak, to dobre, adekwatne do sytuacji podsumowanie. Dudni. Piecze. Rower szarpie się na boki – rozjeżdżamy się, nie da się przy sobie jechać, ten drugi musi wówczas jechać stromą częścią „garbu”, lub koleiną, która to znowu jest ryzykowna, bo można z niej wypaść.
Daleko jeszcze? Daleko? W głowie jeden refren, byle tylko nie myśleć o bólu, piosenka powtarzana na siłę, byle czymś umysł zająć, boli, piecze, wszystko się podrywa, wątroba dawno się już odkleiła i obija żołądek, kwas z niego podnosi się coraz wyżej.
Nie ma mowy o żadnym przyspieszeniu – cudem jest utrzymanie prędkości, i nie połamanie roweru, ani tym bardziej siebie.
To jest rzecz niepojęta. Jak wytrzymują to rowery…
Arenberg trwa. Trwa dużo więcej, niż pięć minut, trwa znacznie więcej, niż godzinę, dobę i miesiąc razem wzięte. Arenberg nie bierze jeńców. Na poboczu stoi jeden, patrzy na oponę. Flak. Ktoś z rozbitym łokciem. Ja słyszę tylko swój oddech i trzeszczenie zębów – nie wiem, czy nie głośniejsze, niż trzask karbonu. Ciśnienie skacze. Kolejne dwa rowery na poboczu. Ci, co wyprzedzają za barierkami, są już kilkadziesiąt metrów z przodu.
Wkurzyli mnie.
Mocno.
Nie opłacało się to im.
Arenberg nie chciał się kończyć. Prosta droga, osnuta opadającą mgłą, sprawiającą, że ten kultowy, znany mi z sieci Areberg wygląda niemal monochromatycznie. Mijam to coś nad głową, ni to mostek, ni to jakaś kładka – nie wiem, co to jest, zarazem nie było najmniejszej szansy, by się temu przyjrzeć. Gdzie koniec. Tak chciałem to przejechać, ale aż tyle? Aż tyle dobroci na raz? Przecież co dobre, trzeba dozować, by się nie zachłys….
…. barierki!!! Z mgły wyłania się brama kończąca sektor, widać już pomiar czasu, widać fotografa, trzaskającego kolejne ujęcia.
Zjeżdżam na asfalt. Cisza. Nadal zgrabiałymi dłońmi usiłuję zmienić przełożenie, by przyspieszyć; dłonie żyją własnym życiem.
Przejechałem Arenberg. Nic już nie może być gorsze, od tego koszmaru.
Myliłem się.
Był jeszcze Carrefour de l’Arbre.
I był jeszcze Mons-en-Pévèle. 
Mimo to długo jeszcze będę zrywał się w nocy, w mokrym prześcieradle, mnąc jego róg i panicznie szeptać „arenberg, arenberg” głosem, znanym mi z książek Stephena Kinga…
Jedno mam tylko pytanie, wyartykułowane zaciśniętymi na same wspomnienie Arenbergu wargami. Jakim cudem zawodowcy są w stanie przejechać to rowerem ze średnią przeszło 40 km/h?……

Komentarze