LUDZKIE CIAŁO MA 206 KOŚCI; CZYLI OSOBLIWA GRA KASTANIETAMI PODCZAS PARYŻ ROUBAIX, PART 3
LATA TEMU MIAŁEM WĄTPLIWĄ PRZYJEMNOŚĆ (DLA SŁUCHACZY RZECZ JASNA) ZAGRAĆ PRZEZ KRÓTKĄ CHWILĘ NA ORYGINALNYCH, PRZYWIEZIONYCH Z HISZPANII, KASTANIETACH. WYDAJĄ ONE Z SIEBIE DZIWNY NI TO KLEKOT, NI TO ODGŁOSY, PRZYPOMINAJĄCE UDERZANIE PLASTIKIEM O COŚ TWARDEGO. BRZYDKI DŹWIĘK (PRZYNAJMNIEJ W MOIM ODCZUCIU).
TAKI TEŻ ODGŁOS WYDAJE KARBON WRAZ Z LUDZKIMI KOŚĆMI, RZUCONYMI NA ODCINKI BRUKOWE NA PARYŻ ROUBAIX
Klekot. Z tym kojarzył mi się po długim czasie dźwięk roweru, hałasującego na bruku. Nie wiem, jak inaczej ten dźwięk określić, ale wiem, że to określenie utkwiło mi w głowie i obijało się po wnętrzu czaszki przez bite pięć godzin jazdy. Klekot stada oszalałych bocianów, które uciekły z pobliskiego folwarku dr. Frankensteina. Nasze rowery na tym bruku wydawały z siebie właśnie rozpaczliwy klekot, uporczywie przypominając, że nazwa „rower szosowy” ma jakiś tam związek przyczynowo skutkowy z szosą, a nikt nie nazywa tych rowerów „rowerami brukowymi”.
Trzeci odcinek bruku – długi, ale nieco łatwiejszy – rozpoczął się nieźle, od zgubienia okularów. Trzęsienie takie, że po prostu spadły. W przeciwieństwie do bidonu okularów szkoda – hamulec, zawrócić, chwycić okulary, założyć, gonić grupkę, która odjechała.
Pojawia się kumulacja trzęsienia. Bolą ręce, nadgarstki. Bolą przedramiona, łokcie, plecy. Bolą też cztery litery.
Po tym odcinku – bardzo długim, ale nie tak wyniszczającym, jak Arenberg rozpoczęła się jazda schematyczna, o ile w przypadku Paryż Roubaix można mówić o schemacie. Odcinek asfaltowy, zakręty, wiadukt czy rondo – wpadnięcie w kolejny sektor brukowy. I tak to szło.
Przez pięć długich godzin. Zmiany. Wachlarz. Skok. Pojazd pod niewielką górkę. Przecięcie skrzyżowania.
Dwie aprowizacje – nalać wody, chwycić żel, jechać. Gdzieś po drodze siku, ściągnąć nogawki, rękawki – jechać dalej. Autopilot. Muzyka, odgrywana w głowie. Zająć czymś myśli.
Co zrobiło niesamowite wrażenie – kibice. Ich zachowanie. Ich liczba. Ich kampery, flagi, okrzyki, brawa, robione zdjęcia. Dziesiątki masek Toma Boonena.
Carrefour d`Arbre. Kolejny, pięciogwiazdkowy sektor brukowy, zarazem diametralnie różny od Arenbergu. Na niego też nie sposób było się przygotować, tym bardziej że już w nogach było przeszło sto km i kilkanaście sektorów brukowych. Czyli – znaczne już zmęczenie materiału.
Carrefour d` Arbre był innego rodzaju szokiem. Szerszy bruk, ale koszmarnie wręcz nierówny, wymagający jazdy zakosami między czymś, co przypominało leje po bombie. To też miało duży wpływ na psychikę, by te koszmarne dziury, wielkości około pół metra – omijać. My, amatorzy, nie mamy tak ekskluzywnej sytuacji jak zawodowcy, za którymi jadą samochody techniczne i w każdej chwili mogą wymienić koło czy nawet cały rower. My na tym rowerze, na którym startujemy, musimy dociągnąć do mety, o ile chcemy być klasyfikowani. A niewłaściwe wpadnięcie w taką dziurę – koło do wymiany. Jechałem więc między nimi, uderzając w kamienie pod różnymi kątami.
I teraz rzecz, dlaczego Carrefour jest taki paskudny. Kojarzycie scenę z relacji telewizyjnych, jak peleton jedzie w tłumie ludzi sektorem brukowym, skręca ostro w prawo na idealnie równy asfalt, po którym pokonuje ledwie trzysta metrów, po czym – znów ostro w lewo – skręca w kolejna sekcję brukową? To jest właśnie ta koszmarna trudność. Nie dość, że przejeżdża się przez taki koszmar, trwający kilka km, to jeszcze od razu po nim obrywa się kolejnym, strasznie długim i ciężkim sektorem. A wziąwszy pod uwagę to, że chwilę prze Carrefourem jest jeszcze jeden – czterogwiazdkowy – koszmar staje się faktem. Odchorowałem to mocno. Kumulacja trzech, ciężkich, długich sektorów – daje po tyłku strasznie.
Od 119 do 129 kilometra jest PIĘĆ sektorów brukowych, ciągnących się niemal non stop, z ledwie widocznymi przecinkami asfaltowymi. To jest ta niesamowita skala trudności Carrefoura – kumulacja, długość, trudność… nakłada się pięć paskudnych, ciężkich sektorów.
Z czym jednak wiązały się te odcinki brukowe? Zachowania ludzi, startujących w wyzwaniu (nie opisuję zgubienia okularów na skutek wstrząsów, bo dostrzegłem to szybko, zatrzymałem się, chwyciłem i od razu goniłem moją grupkę nie notując jakiejś większej straty), były niczym nie zaskakujące.
Wyjeżdżanie poza barierki, grodzące trasę. Zjeżdżanie na ścieżki rowerowe, czy też techniczne wzdłuż sektorów brukowych. Wielu zawodników nie widnieje w ogóle w wykazie pomiaru czasów – to ci, którzy objechali bruki bokiem. Pytanie – jaki ma sens brania udziału w tego typu wyzwaniu, jeśli nie chce się jechać po brukach? Wolę przyjechać pięć minut później, ale zaliczyć wszystkie sektory brukowe, a nie ścieżki przy nich… Zresztą… jeżdżę ścieżkami rowerowymi w Otwocku, więc jakieś doświadczenie w nierównych trasach mam na co dzień…
Zupełnie innym tematem są rzesze rowerów MTB, wyjeżdżających na tą trasę. Jak i rowerów Fatbike. Jaki to ma sens?
Gdzieś w rejonach 70 – 80 km nastąpiła ta niezwykle miła chwila. Podjechał do mnie ów silny Włoch Pizza Makaroni- właśnie jego obawiałem się najbardziej.
Klepnął mnie w plecy. Rzucił: Go alone. You are to strong for me. Przybiłem mu piątkę, podziękowałem za współpracę.
Pojechałem dalej sam.
I ostatnie spostrzeżenie na dziś. Wjazd na welodrom. Ilość osób – jak już byłem na mecie, a że byłem dość wcześnie, długo obserwowałem, co działo się, jak na tor wjeżdżali zawodnicy po mnie, jak i ci, którzy kończyli krótszy dystans. Selfie. Koniecznie takie, jak się wjeżdża na tor. A przypominam, że na torze jeździ się nieco inaczej – ściana przy wirażu staje się coraz bardziej stroma i zawodnicy nie oswojeni z tym zjawiskiem, gwałtownie zjeżdżają na dół, powodując popłoch u zawodników, jadących właśnie dołem. Selfie, wykonywane na welodromie przez jadących zawodników, było hitem dnia. Nie ma jak to próbować wjechać na wiraż toru kolarskiego z jedną ręką na kierownicy, w większym gronie zawodników i oczami, wlepionymi w wyświetlacz…
Komentarze
Prześlij komentarz