LAS PALMAS, LAS VEGAS I LAS BRÓDNOWSKI, CZYLI KOLEJNA ODSŁONA MAŁEJ LIGI CYCLOCROSS

Jedno słowo: gracja. Jak Zbyszek ustrzeli zdjęcie, to nawet ja wyglądam jak baletnica

GDY JEST CIEMNO, BUDZĄ SIĘ DEMONY. TO MYŚLISZ, GDY Z CIEMNICY WYŁANIAJĄ SIĘ CZTERY SYLWETKI, PRZYPOMINAJĄCE "WŁADCĘ PIERŚCIENI" Z MROCZNYMI JEŹDŹCAMI. SYLWETKI MIJAJĄ CIĘ, IDĄ DO NAJBLIŻSZEJ ALTANKI, I ROZSIADAJĄC SIĘ WYGODNIE W BLASKU PAPIEROSÓW, ZACZYNAJĄ PIĆ PIWO. 10 GRUDNIA PRZED ŚWITEM. 5 RANO. 

JEST CIEMNO, ZIMNO, PASKUDNIE, WSZĘDZIE DALEKO A SAMOCHÓD W ODDALI TAKI MALUTKI, A TY JESTEŚ PO LEDWIE TRZECH GODZINACH SNU GDZIE MOŻESZ SIĘ ZNAJDOWAĆ? JASNE, ŻE W LASKU BRÓDNOWSKIM, PRZYGOTOWUJĄC KOLEJNĄ ODSŁONĘ MAŁEJ LIGI CYCLOCROSS. Z WIELKĄ WÓWCZAS ZAZDROŚCIĄ POPATRZYŁEM NA AUTOCHTONÓW, OKUPUJĄCYCH POBLISKĄ ALTANKĘ, PIJĄCYCH ZIMNE PIWO. UŚWIADOMIŁEM SOBIE PO RAZ KOLEJNY, ŻE ZAWSZE CHCIAŁEM BYĆ ALKOHOLIKIEM. 

Mała Liga XC, która wcale małą nie jest, zimą przepoczwarza się na Małą Ligę Cyclocross. W czasie, gdy wszyscy normalni ludzie jeszcze śpią, my powstawaliśmy po trzeciej, by przygotować organizację imprezy w Lasku Bródnowskim. Wówczas to z rozrzewnieniem popatrzyłem na powyższą scenę; chęć dołączenia się do towarzystwa była ciężka do przezwyciężenia. Przeraziło mnie tylko to zimne piwo na mrozie... Jeszcze gdyby to był grzaniec...
Co się dzieje, gdy pali się cyrk? Woła się połykacza ognia. Mniej więcej tak też było z rozpoczęciem naszych działań organizacyjnych, bo pierwsze, co nam się udało porządnie zrobić, to zakopać się samochodem dostawczym tak, że siadł na powyżej osi, przypominając nam dosadnie, że przełaje to przełaje, czyli świat "błotniaków"... Mimo mojej półgodzinnej walki z saperką, samochód jak wisiał, tak wisiał, poddał się nawet quad organizatorów. Wyciągnął go dopiero ściągnięty bojowy wóz strażacki.
Rozstawiliśmy biuro zawodów, oznaczyliśmy resztę trasy, przygotowaliśmy też wszystko, co służy bezpieczeństwu zawodników, czyli przeszkody.
Zmęczenie, brak snu, przeziębienie, brak ostatnio regularnych treningów - wszystko to powodowało, że do końca wahałem się, czy prócz roli organizatora podjąć się także roli uczestnika zawodów. Czułem się kiepsko; jednak po zdjęciu roweru z samochodu pojawiło się to, co znam nie od dziś. Zew krwi. Ów, wsparty kilkoma komentarzami kolegów... i już pędzę się przebierać w ciuchy startowe. W tak zwanym między czasie mój rower pozwolił ukończyć wyścig młodziczce, która w swoim złapała dwie gumy. Wrzuciłem ją na swój (nie miała szans dosięgnąć siodła), ale opierając się na ramie zdołała dojechać do mety. Punkty były. A jak już rower był ubłocony...
Na linię startu dobiegłem w ostatniej chwili, bez rozgrzewki, gdy flaga startowa była już podniesiona do góry. Ledwie zdążyłem ustawić rower we właściwą stronę, nastąpił start ostry. Wystartowałem mocno - dostrzegłem lukę między zawodnikami z przodu - i wyprzedziwszy ich, wygrzmociłem się już na pierwszym zakręcie, po poślizgu na liściach. To przełaje, nie szosa, więc zbieranie się trwało jakieś trzy sekundy, wyprzedziły mnie trzy osoby, i już nadganiam, by nie tracić czasu.
Sam wyścig - jak klasyczny wyścig przełajowy. Techniczna runda, miejscami szybka, miejscami błotna, miejscami trawiasta i najeżona przeszkodami jak dobra kasza skwarkami. Był krótki moment, że przebiłem się gdzieś na piątą pozycję, jednak potem zaczęło się mieszanie zawodników odpadających ze ścisłej czołówki z nami, ich goniącymi. I jak na wyścig przełajowy przystało, już od pierwszych metrów pojawiło się pieczenie w udach, dudniący oddech, gorąco - mimo zewnętrznego chłodu - i bieganie. Bieganie z rowerem na ramieniu. Piaszczysty podbieg, pokonywany pięciokrotnie, długie sekcje błota, techniczne pagórki trawiaste, krecie kopce i ... plac zabaw, pokonywany przez nas środkiem. Swoją drogą - ciekawym uczuciem jest ścigać się po trasie, którą samemu się wyznaczało...
Miejsce na mecie nie jest istotne, tym bardziej, że Daniel zdołał mnie wyprzedzić na ostatnich dwustu metrach - nie przyuważyłem go ze zmęczenia; może byłbym w stanie jakoś się przed nim obronić. Może... Miejsce interesowałby mnie bardziej, gdybym był w pobliżu podium, a miejsce 9 takim nie jest...
Zdjęcie, obrazujące pokonywanie przeszkód na placu zabaw, jest tradycyjnym przykładem fotograficznego kunsztu Zbyszka, "Pana Kowala". Bo kto inny potrafiłby ze mnie zrobić całkiem, całkiem wiarygodną baletnicę...
Uczciwie mówiąc, metę przekroczyłem już na nieźle zmęczonych nogach. Płucach, rękach, przedramionach i szyi też.
I choć nie wypada mi wypowiadać się na temat Małej Ligi Cyclocross, bo w swoich sądach będę stronniczy, to wyścig bardzo mi się spodobał. I mam nadzieję, że jeszcze w tym miejscu będzie można powalczyć.
Głównie dlatego, że może w końcu autochtoni zaproszą mnie do altanki... 

Pozostało jeszcze "tylko" posprzątać, zapakować samochody, quada, pozbierać znaczniki, pościągać taśmy wyznaczjące trasy i nie stracić przy tym przytomności ze zmęczenia.
Na kolejnym wyścigu widzimy się 10 grudnia, tym razem w moim rodzinnym Otwocku. 


Komentarze