ALEA IACTA EST, CZYLI KOŚCI (BRUKOWE) ZOSTAŁY RZUCONE; PARYŻ ROUBAIX PART. 1

SŁOWA, PRZYPISYWANE JULIUSZOWI CEZAROWI PRZYWOŁAŁEM NIEPRZYPADKOWO. KOŚCI BOWIEM, W ODNIESIENIU DO WALKI O PRZETRWANIE (TYLE MA TO WSPÓLNEGO ZE ZWYKŁYM WYŚCIGIEM, CO JA Z MATEMATYKĄ DYSKRETNĄ) W PARYŻ ROUBAIX MOGĄ BYĆ ROZUMIANE NA DWÓJNASÓB. JAKO KOSTKI BRUKOWE I JAKO KOŚCI ZAWODNIKÓW – JEDNO Z DRUGIM DOŚĆ CZĘSTO IDZIE W PARZE, ZWŁASZCZA W CZASIE MNOGICH TAM KRAKS…

Kości zostały rzucone. I rzeczywiście – w największej ilości odcinków brukowych kamienie te nie były nawet układane w ubitej ziemi. One są po prostu przypadkowo rzucone, i w żadnym wypadku nie były kładzione płaską częścią ku górze…

Jednak zanim bruk… trzeba do tego bruku dojechać. Część pierwsza; czyli jadąc na zachód. 
Piętnaście godzin w samochodzie (dzięki Pit Stop Serwis Józefów za wypożyczenie) i już witam się z gąską. Oczywiście budżet na całą wyprawę skończył się już na drugich bramkach autostradowych w Polsce , więc dalej była jazda na żebranego. Udało się, granica belgijsko – francuska, przy okazji spotkana cała ekipa Dimension Data. Pierwsze zaskoczenie – hotelik, sieciówka – recepcjonista nic a nic nie speak po angielsku, na moje pytania reaguje nieco wyraźniej powtarzając słowa po francusku, a niemieckiego, po pewnych tam doświadczeniach sprzed lat, wolałem nie używać. Dogadaliśmy się na migi.
Przygotowania. Jedzenie. Rano o 5 pobudka, przebrać się, śniadanie, rozebrać się bo siku, ubrać się ponownie, wypić kawę, rozebrać bo siku i w końcu dojazd na welodrom. Szósta trzydzieści rano, welodrom Stablinskiego w centrum Roubaix, sektor pierwszy już się ustawia. 
Udało się złapać ostatnie miejsce parkingowe – i sru, prosto na welodrom. Zależało mi też na starcie z pierwszego sektora, więc sam start przybrał formułę typowo lotną, bo zanim podjechałem pod bramki startowe, zawodnicy już wpinali SPD`y; w miejscu zawróciłem i pognałem za nimi pilnując tylko, by przekroczyć pomiar czasu.
Start to przejazd przez kultowe dla kolarstwa miasto Roubaix i od razu walka o pozycje. Jako że miasto to jest dość „kręte”, po trasie wiele zakrętów, także ostrych, to wolałem być gdzieś wysoko w peletonie, zaraz za motocyklami – pilotami. Motocykle… o nich za chwilę.
Mój sektor to około 40 osób, z czego tych 40 osób chce być w czubie. Efekt – jeszcze w mieście lecieliśmy przeszło 40 walcząc na łokcie. Lubię taką zabawę, więc zacząłem jak najszybciej uspokajać sytuację w peletoniku – mnie przecież na łokieć nikt nie weźmie, z polski do cholery jestem… Kilkanaście przepychanek, w końcu zobaczyli, że mnie w dół nie zepchną – zaczęła się jazda z szacunkiem dla dziadków. Nie chcąc leżeć w kraksie przy początkowym chaosie pilnowałem się tylko pierwszych czterech miejsc w grupie. Włoch „pizza makaroni”, Francuz „bon apetit”, drugi, który też mówił biegle po francusku, ale nie zgadłem skąd pochodził i ja. 
Jedziemy. Dość szybko. Pierwsze wymiany zdań, pierwsze pytania po francusku (english or deutsch!), we czwórkę lecimy na zmianach, pozostali tylko trzymają koło. Nie wychodzą – mimo moich wielokrotnych sugestii, że ich pora pociągnąć. Mimo wczesnej pory sporo ludzi na chodnikach, oklaski, wrzaski, plakaty – widać wyraźnie, że to świątynia kolarstwa.
Po kilku km nagle podjeżdżają do mnie motocykliści – coś mówiąc po francusku. Zatrzymują mnie (prowadziłem grupę) zdecydowanym gestem. O co kaman? Lecimy ładnie, zmianami, walcie się! Nie rozumieją, dalej „stop!stop!”. Wówczas to, na lekkim wkurwie, wrzasnąłem do nich „parle vous francrais”, budząc ich niezłe zdumienie, bo ni dudu nie łapałem, co do mnie mówili. 
Zatrzymali nas. Wyciągam łapę, sygnalizując, że stajemy – i słyszę „wrong way”. Te trzy słowa, co znam po angielsku mocno mnie zaniepokoiły, zmuszając do wypowiedzenia na głos właśnie tego trzeciego słowa „fuck” we właściwej intonacji. Patrzą w mapniki. Chłopaki w GPS. Nie ma zmiłuj – wrong way staje się faktem. Przejechaliśmy ok 3 km w niewłaściwym kierunku. 
Zawracamy. Byłem na czubie – jestem ostatni. Gnam, mijam chłopaków, ale że już ciśnienie skoczyło, to jazda już była ostra. Wjeżdżam znów na czoło – wymagało to niezłego spięcia – dojeżdżamy do ronda, w dali widać lecący (mijający nas) drugi i trzeci sektor.
I się zaczęło. Nasz grupa – startująca jako pierwsza – znalazła się na czwartej pozycji. Nerw. Ciśnienie. Podminowanie. Złość, przekładająca się na straszną gonitwę.
Gonitwa… naciągnęliśmy grupę tak, że z ok 40 osób po kilkunastu km było nas mniej, jak dziesięciu. Szliśmy oporowo, dochodząc na przód drugiego. Ale jaka to była jazda… 40 km zrobione poniżej godziny. Zmiany, ciśniemy równo, na podjeździe atakuję, by nieco uspokoić towarzystwo, w tym momencie dość już rozszalałe. Jedzie już nas czwórka, trzech orze, jeden się wiezie. Godzina mniej więcej kwadrans – 50 km. Ocho, trzeba się pilnować, bo jeszcze stówa przed nami… Miło mi się pracowało z „pizza italiana” i „bon apetitem”, w końcu padło, że rwiemy whelsuckera, bo gość wiózł się za nami 50 km nie dając żadnej zmiany. 
Nie zdążyłem szarpnąć (skakaliśmy kilka razy, na zmianę, chcąc wyczuć z kim się jedzie, i najbardziej czułem respekt przed Włochem. Miał nogę. Francuz też, ale szarpnięcia bon apetita kontrowałem bez problemu, Pizza italiana zaś nie – tu już się dobrze naginałem.
Nagle mija mnie – ciągnąłem kwartet – ten, co się wiózł, krzyknął coś do mnie – i ciśnie. Skoczył ostro, zareagowałem instynktownie. Czyli skoczyłem za nim. Było szybko. Wchodząc w ostry zakręt w prawo zarejestrowałem, co do mnie krzyczał. 
Le sectour, czy coś takiego. Słowa podobne. Sektor. Najwyraźniej bym uważał, bo wpadamy na najcięższy sektor brukowy na trasie.
Trouée d’Arenberg. 
Wpadliśmy na niego na pełnej petardzie, tuż po szerokim, szybkim zakręcie.
Lasek Arenberg, kończący niejedną już karierę, łamiący niejedną kość. 
Koniec części pierwszej. Wcale nie dlatego, że chcę budować napięcie, tylko dlatego, że Arenbergnie zasługuje na to, by opisać go w jednym zdaniu. Arenberg zasługuje na całkiem oddzielny wpis. 
Jutro o przejeździe przez koszmarne kultowe dla kolarstwa miejsce.
Lasek Arenberg. 
Już wiem, dlaczego zawodowcy nie trenują jazdy na nim. Bo to jak z wyrwaniem zęba – nie da się tego wytrenować, trzeba nastawić się na ból i jakoś go znieść, licząc na jak najmniejsze straty własne bądź w sprzęcie.

Komentarze