ZA SIEDMIOMA GÓRAMI, ZA SIEDMIOMA LASAMI… CZYLI JAZDA NA CZAS NA MISTRZOSTWACH ŚWIATA 2018 W INNSBRUCKU
RZADKO BYWAM W KAZIMIERZU DOLNYM; WSZYSTKIEGO W ŻYCIU UZBIERAŁO SIĘ DWA RAZY. DOCENIAM PEWIEN UROK MIASTA, ALE NIE DOCENIAM TŁUMÓW. DOTYCZY TO WSZELKICH TEGO TYPU MIEJSCOWOŚCI; NIE ZNOSZĘ Z TEGO TYTUŁU POLSKIEGO MORZA, NIE CIERPIĘ MIEJSC, GDZIE JEST TŁOCZNO DO BÓLU. ROZGRANICZAM TU WYRAŹNIE DWIE RZECZY – MIEJSCE OD KŁĘBIĄCEGO SIĘ W NIM, RADOSNEGO, SZCZEBIOCZĄCEGO DURNIE I KONIECZNIE O NICZYM TŁUMIE BEZKSZTAŁTNYCH TWARZY. DLACZEGO O KAZIMIERZU? BO TO MIASTO, TAK JAK ZAKOPANE – W PEWNYCH OKRESACH CZASU MIEŚCI ZNACZNIE WIĘKSZĄ LICZBĘ TURYSTÓW NIŻ AUTOCHTONÓW I OKOLICZNYCH MIESZKAŃCÓW.
Wobec powyższego wstępniaka wyobraźcie sobie proszę piękne, urocze acz malutkie miasteczko, wszystkiego dziesięć hektarów. Znacznie mniejsze od Kazimierza Dolnego. Znacznie… czyli trzystukrotnie (!) od niego mniejsze, liczy ledwie dziesięć hektarów z „ogonkiem”. O ile nie pomyliłem się w liczeniu (cyferki mnie wybitnie nie lubią) Kazimierz rozpościera się na 3000 hektarach. Miasteczko, o którym mówię to piękne, z przepływającą przezeń, wijącą się niczym na kartach powieści Władca Pierścieni, dolinami, między górami, rzeką Inn. Nadal trzymając się porównań do Kazimierza (znacznie łatwiej jest wyobrazić coś sobie, mając punkt odniesienia) wiedzmy, że w Kazimierzu Dolnym zamieszkuje nieco mniej, niż cztery tysiące mieszkańców.
Stopklatka, szybko przenosimy się tysiąc kilometrów na południowy zachód.
Rattenberg. Tak, od „ratt”, wzgórze szczurów. Najmniejsze miasto Austrii, ledwie 410 mieszkańców (dziesięciokroć mniej, niż w Kazimierzu) – tak podają oficjalne źródła, jednak zasłyszana przeze mnie informacja od szefa restauracji świadczy, iż stan na wrzesień wynosił 407 mieszkańców z tendencją spadkową, bo pewien obywatel, mimo że wciąż dobrze się trzyma, przekroczył 93 rok życia. Zarazem niezwykle urocze miejsce startu jazdy indywidualnej na czas Mistrzostw Świata mężczyzn (elity). I będzie to rzadki moment, gdy w mieście zagości większa liczba zawodników i ich obsługi technicznej, niż mieszkańców… nie wspominając rzecz jasna o kibicach.
A samo miasto to ledwie 0.11 km2. Jednak w tej dziesiątej części km kwadratowego znajdziemy takie natężenie uroku, pięknych widoków i nieziemskich klimatów – włącznie z najstarszą w Austrii restauracją, liczącą przeszło pół tysiąca lat – że zrekompensuje to z nawiązką ewentualne braki, wynikające z zaskoczenia stosunkowo niewielkim obszarem do zwiedzania. Jednak taki zarzut byłby całkowicie nietrafiony – w tym miasteczku czas zatrzymał się wiele lat temu, i nikomu nie spieszno jest, by ponownie nakręcić sprężynę w zegarze na ratuszu, znajdującym się na ryneczku, wielkości znaczka pocztowego…
Gdy obejrzałem Rattenberg (nie zajęło to wiele czasu, w tym mieście nawet mimo szczerych chęci nie da się zabłądzić), przed oczami stanęła mi następująca scena: pewnego ciepłego, letniego, koniecznie sobotniego popołudnia (to miasto „poważnego” pokolenia, mało prawdopodobne są tam głośne, sobotnie, młodzieżowe imprezy), gdy większość mieszkańców zajęta jest jakże fascynującą czynnością, polegającą na obserwowaniu pustych uliczek, przesiadując na rzeźbionych ławeczkach, gdy popiół z fajek leniwie opada na ziemię, a butelka lokalnego wina została ledwie napoczęta, do miasta wpada nagle cała publiczność Glastonbury Festiwal, czy całego Woodstosku.
Dokładnie tak wyobraziłem sobie końcówkę września przyszłego roku, gdy zjadą się tam w pierwszej kolejności wysłannicy ekip kolarskich, potem zaczną docierać kibice, aż zjadą się ekipy techniczne, samochody organizatorów i na samym końcu – barwna karawana autobusów ekip kolarskich. I to będzie właśnie ta rzadka sytuacja, gdy członków ekip i zawodników będzie więcej, niż samych mieszkańców Rattenbergu.
Wczuwając się w rolę uczestnika przyszłorocznego, kolorowego orszaku zawodników, pojechałem dokładnie na miejsce przyszłorocznego startu. To jedna – w zasadzie główna – ulica Rattenbergu, w pobliżu pięknej, rzeźbionej fontanny. Droga na tym odcinku jest wyłożona kostką; równą, wygodną, nie są to żadne bruki, znane mi z Paryż Roubaix – po takiej kostce da się jechać naprawdę szybko i bezpiecznie, z zastrzeżeniem, że kwestia bezpieczeństwa zmienia się odwrotnie proporcjonalnie w stosunku do opadów deszczu. To Alpy. Tam pogoda lubi płatać figle; acz bardzo rzadko zdarzało się, by z końcem września w dolinach spadł śnieg.
Zawodnicy wyruszą niemal spod fontanny, w stronę wyjazdu z miasta (jest to krótki odcinek), by od razu po wyjeździe z niego trafić na pierwszy podjazd.
I w odróżnieniu od tegorocznej czasówki z Bergen (niektórzy zawodnicy podjęli ryzyko zmiany roweru przed finałowym podjazdem) w Austrii wymiana roweru nie będzie miała sensu, dlatego że na trasie są dwa ostre podjazdy – pierwszy tuż po rozpoczęciu rywalizacji, a drugi – tuż przed jej zakończeniem.
Ruszyłem w trasę. I już wiem, że zawodnicy będą musieli mocno rozgrzać silniki przed startem rywalizacji; bo gdy na trasie, zaraz po starcie pojawi się wymagający podjazd, błyskawicznie zaczynają puchnąć nogi. Zanim zawodnicy zdążą się porządnie rozpędzić, zaczną się wspinać.Wspinaczka zacznie się między pierwszym a drugim kilometrem trasy, i do 5,3 km trasy zawodnicy pokonają sto pięćdziesiąt metrów przewyższenia. Po tym nastąpi półtora kilometrowy zjazd (niespecjalnie wymagający technicznie) i zawodnicy wjadą na długi, stosunkowo płaski, ale bardzo szybki odcinek. Od 7 do 33 km trasa jest leciutko pofałdowana, ale da się na niej rozwinąć naprawdę oszałamiające prędkości. Droga jest niemalże prosta, wygodna – do pokonania ledwie kilka szerokich rond, pięć niewielkich miasteczek, ale jest jeden walor, niesamowicie sprzyjający zawodnikom.
Zachodni wiatr – wieje zawsze z zachodu, co wynika z ukształtowania doliny, którą wiedzie droga. Będzie wiał zawodnikom w plecy. Skoro ja, amator, niespecjalizujący się w górach, i mając już w nogach sto kilometrów zrobionych po przełęczach alpejskich byłem w stanie na tym odcinku rozwinąć średnią prędkość 44,9 km/h, to zawodowcy zawiną czasoprzestrzeń…
Na tym prostym, szybkim odcinku będziemy oglądali popisy tych, którzy są w stanie rozkręcić przełożenie 58 x 11, rozwijając przy tym średnie prędkości, przekraczające 55 km/h. Jednak nie może być tak dobrze dla klasycznych „czasowców” (przepraszam Tony Martin), w końcu to Alpy.
Po tym względnie płaskim, bardzo szybkim odcinku znajduje się kolejny, zaskakujący podjazd.Zaskakujący o tyle, że grzejąc jakby goniło cię stado wściekłych wilków, za zakrętem w prawo zaczyna się gwałtownie wznoszący się podjazd w miasteczku, by po wjeździe we wzgórza osiągnąć szczytowe nachylenie. To ciężki, wymagający podjazd. Kręty, z fałszywymi wypłaszczeniami, z ciągnącą się w górę męczarnią na czasowym rowerze przez aż pięć, ciężkich, wymagających kilometrów. Są odcinki dość ciężkie technicznie (kto jeździł na „kozie” po górach, ten wie, o czym mówię), kilka zakrętów, po czym następuje zjazd, także dość wymagający. Ciągnie się on także przez około pięć kilometrów, po czym, łapiąc odrobinę tchu w płuca, zawodników czeka jeszcze jeden, ale już mały podjazd.
Tyle że mając już w nogach prawie 50 km jazdy na czas z dwoma paskudnymi wzniesieniami, ten ostatni podjazd, mimo że niewielki, może zaważyć na klasyfikacji generalnej, bo na nim będzie można tak samo dużo zyskać, jak i stracić – w przypadku złego rozłożenia sił.
Jako „wisienkę na torcie” (słyszałem, że teraz powinno się mówić „truskawkę”) zawodnicy dostaną techniczny wjazd do Innsbrrucka, ale ostatnie 4 km jest praktycznie płaskie.
Cała ta, niezwykle trudna, i stanowiąca przekrój kilku specjalizacji kolarskich, czasówka zamknie się w 54,2 ciężkich kilometrach. Na tej trasie, prowadzącej z Rattenbergu do Innsbrucka, zawodnicy pokonają 654 metry przewyższenia.
Dobrze ponad pół kilometra przewyższenia na przeszło 54 km w przypadku rozgrywania jazdy na czas – to będzie piekielne przeżycie dla zawodników; nie ma szans, by zwyciężył tam ktoś „z przypadku”. Ja miałem przyjemność ten odcinek przejechać; zawodowcy dopiero w okresie roztrenowania będą zapoznawali się z tą trasą, ale wiem, że na pewno kilku z nich podejmie się przygotowań do sezonu takich, by „wstrzelić” się w specyfikę tej trasy.
Cóż, co ciekawe, dokładnie to samo powiedział Peter Sagan, w czasie spotkania z dziennikarzami w Linzu, gdy zobaczył profil przyszłorocznej trasy wyścigu ze startu wspólnego. To było to spotkanie, na którym nie mogłem być, ze względu na zabukowany bilet na samolot…
Komentarze
Prześlij komentarz