PACHNIDŁO SÜSKINDA, CZYLI CZTERECH FACETÓW NA ZGRUPOWANIU KOLARSKIM W JEDNYM POKOJU
LATA TEMU OKREŚLIŁEM FEERIĘ ZAPACHU PEWNYCH ORYGINALNYCH MĘSKICH PERFUM, MIANEM „ZAPACHU LETNIEGO DESZCZU, UNOSZĄCEGO SIĘ NAD ROZGRZANYM ASFALTEM”. DO TERAZ ÓW ZAPACH PAMIĘTAM, MIMO TEGO, ŻE NAZWY RZECZONYCH PERFUM JUŻ DAWNO NIE KOJARZĘ. BYŁ I JEST TO JEDEN Z MOICH ULUBIONYCH ZAPACHÓW.
Nieco jednak odmienny zapach unosił się, także po deszczu, z pokoju, w którym spało nas czterech, zgromadzonych na tygodniowym zgrupowaniu kolarskim w Zakopanem. Mirek (główny organizator, należą Ci się wszelkie słowa uznania), Rafał (kozica górska peletonu, koneser wszystkich przełęczy tatrzańskich po dwóch stronach granicy, kontestator rzeczywistości, obdarzony sokolim spojrzeniem i wynikającym z niego ostrym jak brzytwa językiem, przewodnik zakopiański i wybitny interlokutor; należą Ci się wszelkie słowa podziękowania – za wszystko, i wiele więcej), Jarek (poznany dopiero tam na miejscu) oraz ja – będący trzeci raz w życiu w górach rowerem.
Pokój, mimo że przytulny, wielki bynajmniej nie był. Po wstawieniu czterech rowerów, toreb i wystawieniu zbędnej ławy poruszać się mogliśmy wyłącznie po ustaleniu synchronicznie, co doprowadzało momentami do zabawnych, acz potencjalnie niebezpiecznych sytuacji.
Mirek, jak na przyszłego trenera kolarstwa, byłego i aktualnego kolarza (ot, taka kolarska parafraza przypadku Kota Schrodingera) przystało, pierwszego dnia przywitał nas 12 letnimi płynnymi elektrolitami, których nazwę wypowiedzieć mogą tylko rodowici Szkoci. Przyznam, że po tych elektrolitach odczuwałem przez pewną chwilę nieco wyższą niż standardową akceptację świata, po czym przyszedł ranek i strasznie głośno zaczęły spadać liście z drzew, budząc nas skoro świt, czyli o 10.
Węglowodany na śniadanie radośnie skakały po talerzu, wiedzieliśmy wszak, że czeka nas ciężka jazda, po czym odbywszy klasyczną walkę o pierwszeństwo w toalecie (kolarze posiadają mocno zdyscyplinowane żołądki) rozpoczęliśmy unisono spektakl pod tytułem „pokaz mody kolarskiej, Krupówki 2017″, przez kwadrans ignorując fakt, iż przyjechaliśmy tam trenować, a nie łazić w tę i z powrotem po Krupówkach, dzierżąc na ramieniu narty Polsporta, z wymazanym korektorem napisem „HEAD” czy „ATOMIC”; jak to czyni wielu turystów zimą; przecież większość z nich nie przyjeżdża tam z nartami, by zjeżdżać, nie?
Po rzeczonym kwadransie znów jednogłośnie uznaliśmy, że szkoda czasu, ubraliśmy się w trzy minuty, rozbierając się po razie celem zrobienia siku, i wyszliśmy na trening.
I się zaczęło… piękne, urocze, eschatologiczne w wymiarze widoki (w przypadku błędu na zjeździe – równie eschatologiczne). W pełni utożsamiam się ze wszelkimi ochami i achami poetów, sławiących bezkres uroku gór, choć chwilami, na podjazdach przekraczających 20%, zmieniałem opinię o nich w dość diametralny sposób. W tym momencie wypadałoby przeprosić piękną skądinąd Bachledówkę za nazwanie jej podczas podjazdu przymiotnikiem bardzo zasadnym, ale w odniesieniu do pierwszorzędnych cech płciowych.
Te widoki. Te, poruszające się żywo, widokówki. Te strumienie, żleby, chmury, dotykające szczytów, niczym w mezaliansie, spajającym dwa żywioły. Te pokreślone pola, skały i pasma gór. To było niczym porażenie przyjemnym prądem tego ośrodka w mózgu, który odpowiada za percepcję piękna.
Podjazdy; przećwiczyły nas Salamandra, Bachledówka, Gubałówka i nieco na wyrost próbujący nastraszyć Gliczarów. Nie taki wilk straszny, jak go malują… jeszcze widniały na nim napisy po Tour de Pologne.
I zjazdy. Przed nimi, jak dziecko, podskakiwałem pokrzykując „teraz ja!, teraz ja!”, i to mimo świadomości, że to wcale nie są żarty; przestrzelenie zakrętu przy tych prędkościach i przy bocznym wietrze nie skończy się tylko na kontuzji łokcia. Zwiedzony zjazd do samej Słowacji, zjazdy i podjazdy z Tatra Road Tour i Tour de Pologne robią wrażenie; były i Murzasichle, i Ząb z dwóch stron, wspomniany Gliczarów, Salamandra i wiele, wiele innych – których to części nie zapamiętałem, a na notatki w czasie jazdy nie miałem jakoś, nie wiedzieć czemu, czasu.
Nie przesadzałem jednak, i to w pełni świadomie – ruch otwarty, nie znam tras, samochody, które lubią wyjeżdżać nie dostrzegając rowerzystów, załamanie asfaltu przy prędkościach przekraczających 70 km/h na oponkach 23 mm może być końcem przygody. Klocki hamulcowe po tym wyjeździe „odchudziły” się o połowę.
Opiszę jedną tylko sytuację, świadczącą, jak nieciekawie skończyć się może czyjaś nonszalancja.
Zjeżdżamy pojedynczo którymś zjazdem z Gliczarowa. Wąska, kręta, polna droga, ale z nietragicznej jakości asfaltem. Prowadzę nasz zastęp Czterech Jeźdźców, nikt nie siedzi nikomu na kole, bo to zbyt niebezpieczne. Lecę szybko, bo drogę widzę w dalszej perspektywie – kręta, ale bez ostrych zakrętów. Przede mną jedzie stare Audi (chyba). Jedzie z prędkością taką, jak my – długi czas utrzymuję się za tym samochodem, utrzymując rzecz jasna odstęp; kierowca nie ma że boli – długi czas musi widzieć nas w lusterku wstecznym.
Nie widział.
Z naprzeciwka jedzie traktor. Licznik pokazuje niemal 70 km/h. Ręce, w dolnym chwycie – jak to na zjazdach – sztywno trzymają kierownicę. Zero spojrzeń na boki, tylko przyspieszona analiza tego, co przede mą. Traktor trzeba minąć, nie ścinając osi jezdni, więc lekko odbijam w prawo. Audi przede mną jedzie, zbliżając się do traktora.
Po czym Audi – gwałtownie – zatrzymuje się na prawej części drogi (nie na poboczu!) vis a vis traktora, by zamienić z kierowcą kilka zdań. Ja mam już optykę muchy, czy tam innego insekta, potrafiącego wyostrzyć pewien wycinek widzianego obrazu w celu uskutecznienia polowania. Tyle że ja, widząc wąski przesmyk między Audi a traktorem musiałem zmieścić się w niego przy dużej prędkości, z koniecznością odbicia gwałtownego na środek jezdni; wyhamować nie było już szans, a zbyt gwałtowna próba hamowania spowodowałaby wprowadzenie roweru w poślizg i wbicie się w Audi.
Przelatując niczym błyskawica między Audi a traktorem, muskając jego lusterko rękawkiem i śląc mu dyplomatyczne wyrazy uznania, doznałem uczucia zmrożonej, ołowianej kuli w żołądku; gdyby facet wpadł na pomysł otwarcia drzwi, wbiłbym się w nie przy pełnej prędkości…
Przejechałem. Chłopaki za mną też przeskoczyli.
Nie; niewskazane jest zatrzymywać się bez powodu na środku drogi, gdy ktoś za tobą jedzie…
Tę sytuację dość wyraźnie oddaje zapis pulsu, który w tym momencie zaliczył pik dnia…
Potrenowaliśmy. Pogadaliśmy. Pospacerowaliśmy, choć w tym względnie Rafał sugerował, bym zaopatrzył się w jakieś zioła w hurtowej ilości, bo na dupie usiedzieć nie potrafię. Ale dolina Strążyńska, pokonana w deszczu, w miękkich butach ma swój urok, zgodzisz się ze mną? I zaznaczam, że gdzieś wykorzystam komentarz, rzucony we wspinającej się ulicy Strążyńskiej, że „kto to do chuja słyszał asfalt pod górę lać, przecież to spływa wszystko”. Tu się w pełni zgadzam. Z dwojga złego – podjazd / zjazd – zawsze wybiorę zjazd.
Ale jeszcze nie trafiłem na wyścig, składający się z samego zjazdu.
Trafiłem za to na fragment Oetztaler Maraton, składający się z samych podjazdów, sumujących się na 240 km do 5,5 km przewyższenia. Tamten jeden podjazd ciągnął się na przestrzeni 22 km…
Spodobała mi się jazda po górach. Pewnie to większości efekt dobrego, zacnego wręcz towarzystwa, ale góry same w sobie także mają swój urok.
I potrafią pięknie skopać cztery litery.
Mam nadzieję, że będę mógł tam jeszcze kiedyś wrócić.
Dzięki Wam, chłopaki za wszystko.
Dzięki Rafał, za jeszcze więcej.
Komentarze
Prześlij komentarz