GDY PION MIESZA SIĘ Z POZIOMEM, CZYLI KRÓTKA JAZDA NA CZAS. POD STROMĄ GÓRĘ
W KOŃCÓWCE NIEDOCENIANEGO ACZ NIEZWYKLE INTRYGUJĄCEGO, POCHODZĄCEGO Z – W ISTOCIE KIEPSKIEJ – PŁYTY RELOAD „FIXER`A”, JAMES HETFIELD WYKRZYKUJE PO WIELOKROĆ „NO MORE PINS IN ME!”, OCZYWIŚCIE MAJĄC NA MYŚLI PODMIOT LIRYCZNY UTWORU, CZYLI LALKĘ VOODOO. CZYLI SIEBIE. CZYLI KAŻDEGO Z NAS.
JA ZAŚ W RATTENBERGU PRZEKONAŁEM SIĘ, ŻE „PINS IN ME” MOŻE NIE MIEĆ W SOBIE NIC Z PRZENOŚNI. OSTRE, GORĄCE SZPILE BÓLU DRĄŻĄ UDA I ŁYDKI, DZIURAWIĄ PŁUCA, PODCZAS POKONYWANIA NAJSTR…. (WRÓÓÓÓĆ! TEGO SIĘ NIE STOPNIUJE), NAJBARDZIEJ STROMEJ CZASÓWKI, CHOĆ RÓWNIE KRÓTKIEJ, WIODĄCEJ DO ZAMECZKU W RATTENBERGU. A CAŁEJ CZASÓWKI JEST LEDWIE CZTERYSTA KILKADZIESIĄT METRÓW…TO ODROBINKĘ WIĘCEJ, NIŻ DŁUGOŚĆ BIEŻNI STADIONU LEKKOATLETYCZNEGO.
Od zawsze twierdzę, że gdy ktoś mnie pyta, czy chcę coś gratis, powinienem dzwonić na policję dokładnie na takiej samej zasadzie, jak gdy ktoś proponuje mi biznes pytam, „ile mogę na tym stracić?”. Wynikałoby z tego, że na zasadzie podobieństwa powinienem natychmiastowo wyczuć podstęp doskonałego górala (autochtona Petera, członka tyrolskiego klubu kolarskiego), który z błyskiem w oku proponuje mi „eine kleine” przejażdżkę w chwili wolnej podczas objazdu trasy Mistrzostw Świata. Ów charakterystyczny błysk w oku od razu powinien wyostrzyć moją czujność i spowodować kilka uników, z czołganiem przez pełzanie oddalających mnie od niego, ale z Alpami tak jest – piękno i potęga widoków stępiają ludzkie zmysły do stopnia całkowitego ich wyłączenia.
Pojechałem. Kawalątek drogi, dwie minuty dojazdu – tyle tego całego Rattenbegru jest. Ów sympatyczny (w istocie perfidny potomek średniowiecznych katów) i jowialny Peter, z uśmiechem na ustach mówił, że zaraz pojawi się brama, za którą zaczyna się jedna z najoryginalniejszych austriackich czasówek. Zjeżdżają się na nią całe zastępy kolarzy – amatorów. Przestrzegł z głębi swojego gołębiego serca, że tuż za bramą jest ostry zakręt. I że powinienem już zmienić przełożenie na najlżejsze. Jako że jego angielski był dość mocno obciążony akcentem, a znów jego tyrolski niemiecki całkowicie nie do zrozumienia, połapałem się z kilkusekundowym opóźnieniem.
Brama – taka klasyczna, z opuszczaną kratą – minąłem ją, skręciłem ostro w prawo, droga stała się bardzo wąska…
…i pikująca w niebo, co Peterowi zupełnie „umknęło” wznosząca się na tych przeszło czterystu metrach, wzdłuż murów obronnych klasztoru, z średnią stromizną 22%.
Kręto, wąsko, stromo jak cholera, zyzgakować ciężko, bo do tego wymagane jest miejsce… cóż za mały, paskudny, irytujący koszmarek.
Od przekroczenia bramy (stromizny zza niej nie widać, bo asfaltowa dróżka odbija od razu wzdłuż linii murów) droga wznosi się koszmarnie stromo. Od razu czuć zapiek ud, od razu trzeba potwornie silnie naciskać na pedały, by nie stracić równowagi. Taka jazda nie ma nic wspólnego z kilometrami, pokonywanymi po płaskim; tu od razu zaczyna się siłowe przepychanie pedałów przy prędkości na tyle znikomej, że utrata równowagi staje się pojęciem bynajmniej nie teoretycznym. A utrata równowagi – gdy bezwiednie wypnie się pedał i uda uchronić przed przewrotką – spowoduje kolejny problem. Mianowicie pod taką stromiznę ciężko jest ruszyć ponownie – to wymaga odepchnięcia się, by wpiąć nogę, a odepchnięcie się pod taką stromiznę nosi znamiona czystej ekwilibrystyki. Można też spróbować wpiąć się, opierając o coś, ale potem trzeba jakoś „nabrać prędkości”, znaczy się takiej, którą prędzej liczy się w metrach na minutę, niż kilometrach na godzinę…
Ścieżka – której nawet przy dużych chęciach nie sposób nazwać „drogą” kluczy i zakręca w dziwnych i w pierwszej chwili nieprzewidywalnych kierunkach. Cały czas jednak trzeba pozostać skupionym, stromizna ani przez chwilę nie odpuszcza, co czyni te czterysta pięćdziesiąt metrów jednymi z dłuższych w Europie. Zaznaczam, że już miałem w nogach stówę po niełatwych przełęczach alpejskich.
Podjechałem bez zatrzymania się, ale z ostrą zadyszką, martwicą ud i przemożną chęcią wytłumaczenia Peterowi przy użyciu dowolnego badyla, jaki mam stosunek do tego typu podjazdów. Peter wiedział, że jak złapię oddech na szczycie, mogą przeze mnie przemawiać różnego typu emocje, więc od razu zaproponował, że zrobi mi zdjęcie z panoramą Alp (rzecz jasna na szczycie był ciut wcześniej, niż ja), zanim skoczyłem z dłońmi do jego gardła. Ocierając pot z oczu odstawiłem rower i rozcierając udo podszedłem do barierki na tarasie widokowym.
Jak ręką odjął przeszły mi wszelkie mordercze inklinacje.
Widok, który rozpościerał się z Burg Rattenberg rekompensował wszystkie niedogodności, przezwyciężone podczas wspinaczki na górę.
Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że znalazłem się w wielkiej pocztówce 3-D. Niczym w bajce….
Do dłuższej rozmowie z Peterem – w stosunku do którego poczułem nagle znacznie cieplejsze uczucia – stwierdziłem, że bardzo chętnie przejechałbym tą czasówkę jako zawodnik.
Co te góry robią z ludźmi…
Zjeżdżaliśmy zapierając się nogami o ziemię (pod górę wchodziło wielu turystów, nie wskazane było wziąć któregoś na rogi).
Ruszyliśmy w dalszą drogę opuszczając Rattenberg, tym razem zmierzając w stronę pętli, na której rozegrano jeden z ubiegłorocznych etapów Tour of the Alps.
Komentarze
Prześlij komentarz