GDY DESER STAJE OŚCIĄ W GARDLE, CZYLI „HIGWAY TO HELL” (PRZEKRACZAJĄCY 25%) POD KONIEC 270 KM GÓRSKIEJ JAZDY
ZAPACHY. NIE SĄ ONE OCZYWISTĄ RZECZĄ, GDY MOWA O OBJEŹDZIE TRASY PRZYSZŁOROCZNYCH MISTRZOSTW ŚWIATA (INNSBRUCK, 2018). TAKŻE I DLATEGO, ŻE WĘCH MAM DOŚĆ MOCNO STĘPIONY, PO ZBĘDNEJ I CAŁKOWICIE NIEUDANEJ OPERACJI PRZEGRODY NOSA, BĘDĄCEJ Z KOLEI NASTĘPSTWEM WYPADKU ROWEROWEGO W MŁODOŚCI. WIĘC JEŚLI JA MÓWIĘ O ZAPACHU, ZNACZY SIĘ, ŻE BYŁ ON WYRAŹNIE ODCZUWALNY. NIEZALEŻNIE OD WSZYSTKICH BODŹCÓW, ATAKUJĄCYCH ZMYSŁY W CZASIE JAZDY ROWEREM PO TAK PEŁNYCH UROKU MIEJSCACH, W GŁOWIE UTKWIŁO MI JEDNO, ZWIĄZANE Z ZAPACHEM WŁAŚNIE.
BYŁ TO ZAPACH GWAŁTOWNIE ŚCIERANYCH KLOCKÓW HAMULCOWYCH NA ALPEJSKICH ZJAZDACH. TAKI WŁAŚNIE ZAPACH KOJARZY SIĘ WRAZ Z ROSNĄCĄ PRĘDKOŚCIĄ NA ZJAZDACH, TUŻ PRZED ZBLIŻAJĄCYM SIĘ ZAKRĘTEM.
Senne, tyrolskie, typowo turystyczne miasteczko. Kufstein. Zadbane wszystko, o co można zadbać, kostka brukowa na głównym deptaku równiejsza niż mazowieckie drogi oddane na Euro 2012,Japończycy biegający z aparatami w przeciwieństwie do europejczyków, biegających z komórkami, sklepiki z pamiątkami, różniącymi się od zakopiańskich tylko językiem niemieckim a nie azjatyckim pochodzeniem, mnóstwo knajp i restauracji, elewacje budynków pięknie zadbane, pomalowane i ozdobione tak i napisami, jak i szkicami. I autochtoni, przechadzający się wśród niedyskretnie pokazującej palcami gawiedzi w swoich budzących zaciekawienie strojach ludowych. I konie, ozdobione u zadów bryczkami, przechadzające się po głównym deptaku miasteczka; pierwszeństwo na skrzyżowaniu mają z zasady konie, bo mając zasady ruchu drogowego gdzieś, żaden kierowca nie zechce ryzykować spotkania z nimi. Na woźnicy przecież nie zawsze można polegać. Miejsce piękne. Urocze, spokojne; dotarłem tam cztery godziny przed pozostałymi uczestnikami „press trip”, i mimo że moja rozpiska na te cztery godziny brzmiała „odpoczynek po podróży” to nie zastosowałem się do wytycznych i zwiedzałem miasto. Obszedłem centrum wzdłuż i wszerz; i z czystym sumieniem stwierdzam, że Kufstein piękne jest i basta.
Zatrzymałem się przy fontannie. Będą ją widzieć zawodnicy, dojeżdżający na linię startu w przyszłym roku. Nieco później, już będąc uzbrojonym w rower i adekwatny do sytuacji strój, niemal w tym samym miejscu zaczepili mnie lokalni policjanci; stwierdzili, że się pomyliłem, bo „weltmeisterschaft sind in nachste yahre” (mistrzostwa są w przyszłym roku) na co zareagowałem jedynym słusznym oburzeniem. Przybili mi piątkę i pojechali w swoją stronę. Poświęciwszy chwilę na przeanalizowanie takiej samej sytuacji z polską policją, nie doszedłszy jednak do żadnych tchnących optymizmem wniosków, i ja ruszyłem w swoją stronę.
W tym sennym miasteczku, w którym nie sposób rozpoznać, gdzie idzie pas ruchu drogowego a gdzie skanalizowany jest ruch pieszy i rowerowy, już za rok zgromadzi się przeszło dwustu zawodowców, przygotowujących się do walki o koszulkę mistrza świata. Ruszą niemal z centrum miasta, po rzeczonej kostce nieopodal fontanny w stronę wyjazdu z miasta, przez most na rzece Inn. Tam właśnie z fascynacją obserwowałem, jak autobusy, samochody, piesi i rowerzyści koegzystują na odcinku wyłożonego kostką placu wraz z leżącymi obok ulicami, zaułkami, przejazdami i bulwarem nad rzeką Inn; nie ma tam wymalowanych pasów, a wszyscy wiedzą, jak jechać i jak iść.Taki autobus, by skręcić ostro w prawo, musi czekać, aż z mostu zjadą wszystkie samochody, inaczej nie uda mu się złamać na zakręcie. Zwykły market wygląda tak, że w wejściu, chcąc kupić wodę, pytałem o wypożyczalnię fraków.
Nic a nic nie konfabuluję twierdząc, że przez cztery dni, tam spędzone, byłem w innym świecie; czułem się niczym Alicja po drugiej stronie lustra. Jeżdżąc rowerem po Kufstein, przejeżdżając przy restauracji sięgającej historią siedemnastego wieku, oglądając wąskie uliczki i popularne tam malowidła ścienne, oglądając piękny zamek, stojący na wzgórzu przy Inn, podświadomie rozglądałem się za urzędem, gdzie można by natychmiastowo złożyć wniosek o azyl. Mógłbym tam zamiatać ulice. I trenować. Ignoruję fakt, że dowiedziawszy się, ile wynosi tam pensja niewykwalifikowanego pracownika, rozpłakałem się.
Ustawiłem się dokładnie tam, gdzie staną zawodnicy w pierwszej linii startowej. Być może deptałem te kostki, na których – jako obrońca tytułu – stanie Peter Sagan, spoglądający chmurnym spojrzeniem na równie chmurne Alpy, w które przyjdzie mu wjechać.
Ruszyliśmy. Wiedziony instynktem, trzymałem się samego czuba grupki, jadąc na pierwszych dwóch miejscach naszego 14 osobowego peletoniku, tuż za przewodnikiem. Kilka zakrętów, ronda, i zbliżamy się do mostu na rzece Inn. Tam ustrzelone pamiątkowe zdjęcie i znów zaskoczenie; kierowcy, widząc że robimy zdjęcia z zamkiem w tle (fotograf Olivier stał po drugiej stronie mostu) po prostu się zatrzymali i bez najmniejszej oznaki niecierpliwości czekali, aż zdjęcia zostaną wykonane. Co dziwne, ignorowali także nasze gesty, by śmiało przejeżdżali. Ot, po prostu samochody, jadące z dwóch stron zatrzymały się, pozwalając nam ustrzelić kilka fotek; ruszyli dopiero, gdy i my się zebraliśmy. Amazing thing.
Zawodowcy dostaną „możliwość” oglądania bajecznych wręcz krajobrazów przez 5,6 km, bo tyle wynosić będzie start honorowy. Te 5,6 km wypadnie mniej więcej u szczytu pierwszego z serii, stosunkowo niewielkich, podjazdów. Tam dopiero rozpocznie się prawdziwe ściganie i tam też rozpocznie się łabędzi śpiew sprinterów, którzy przez jakiś całkowity przypadek bądź błąd w systemie federacji kolarskiej danego kraju znajdą się w peletonie. Tam już zaczną odczuwać trudy jazdy, ale jeszcze, przez jakieś 50-60 km będą mieli szansę utrzymać koło peletonu. Bo całego dystansu, 265 km, sprinterzy w peletonie nie dotrwają…
Ruszą na południowy zachód, lekko krętą drogą, wiodącą przez kilka miasteczek, w stronę Innsbrucka. Miną Schwartz, miną kilka wąskich, już bardziej górskich podjazdów, ale omijając jeszcze podjazdy o koszmarnym stopniu trudności. Miną Rattenberg, miejsce startu czasówki. Miną Schwartz, miną też Wattens (miejsce startu czasówki Pań). I, od wschodnio-północnej strony zbliżać się będą do Innsbrucka. A im bliżej, tym ciężej; podjazdów coraz więcej, pojawi się też sporo sekcji wymagających technicznie.
I szczerze mówiąc, już w tym miejscu nie daję większych szans na dojechanie – jeszcze przed rundami, wieńczącymi wyścig – całego peletonu do przedmieścia Innsbrucka. Chyba, że tempo jazdy będzie niedzielne, co raczej w wyścigach rangi mistrzowskiej się po prostu nie zdarza…
Nadejdzie czas zmierzenia się z rundami wokół Innsbrucka.
Igls. Gramartboden. Te nazwy zapamiętają na długo.
CDN
Zatrzymałem się przy fontannie. Będą ją widzieć zawodnicy, dojeżdżający na linię startu w przyszłym roku. Nieco później, już będąc uzbrojonym w rower i adekwatny do sytuacji strój, niemal w tym samym miejscu zaczepili mnie lokalni policjanci; stwierdzili, że się pomyliłem, bo „weltmeisterschaft sind in nachste yahre” (mistrzostwa są w przyszłym roku) na co zareagowałem jedynym słusznym oburzeniem. Przybili mi piątkę i pojechali w swoją stronę. Poświęciwszy chwilę na przeanalizowanie takiej samej sytuacji z polską policją, nie doszedłszy jednak do żadnych tchnących optymizmem wniosków, i ja ruszyłem w swoją stronę.
W tym sennym miasteczku, w którym nie sposób rozpoznać, gdzie idzie pas ruchu drogowego a gdzie skanalizowany jest ruch pieszy i rowerowy, już za rok zgromadzi się przeszło dwustu zawodowców, przygotowujących się do walki o koszulkę mistrza świata. Ruszą niemal z centrum miasta, po rzeczonej kostce nieopodal fontanny w stronę wyjazdu z miasta, przez most na rzece Inn. Tam właśnie z fascynacją obserwowałem, jak autobusy, samochody, piesi i rowerzyści koegzystują na odcinku wyłożonego kostką placu wraz z leżącymi obok ulicami, zaułkami, przejazdami i bulwarem nad rzeką Inn; nie ma tam wymalowanych pasów, a wszyscy wiedzą, jak jechać i jak iść.Taki autobus, by skręcić ostro w prawo, musi czekać, aż z mostu zjadą wszystkie samochody, inaczej nie uda mu się złamać na zakręcie. Zwykły market wygląda tak, że w wejściu, chcąc kupić wodę, pytałem o wypożyczalnię fraków.
Nic a nic nie konfabuluję twierdząc, że przez cztery dni, tam spędzone, byłem w innym świecie; czułem się niczym Alicja po drugiej stronie lustra. Jeżdżąc rowerem po Kufstein, przejeżdżając przy restauracji sięgającej historią siedemnastego wieku, oglądając wąskie uliczki i popularne tam malowidła ścienne, oglądając piękny zamek, stojący na wzgórzu przy Inn, podświadomie rozglądałem się za urzędem, gdzie można by natychmiastowo złożyć wniosek o azyl. Mógłbym tam zamiatać ulice. I trenować. Ignoruję fakt, że dowiedziawszy się, ile wynosi tam pensja niewykwalifikowanego pracownika, rozpłakałem się.
Ustawiłem się dokładnie tam, gdzie staną zawodnicy w pierwszej linii startowej. Być może deptałem te kostki, na których – jako obrońca tytułu – stanie Peter Sagan, spoglądający chmurnym spojrzeniem na równie chmurne Alpy, w które przyjdzie mu wjechać.
Ruszyliśmy. Wiedziony instynktem, trzymałem się samego czuba grupki, jadąc na pierwszych dwóch miejscach naszego 14 osobowego peletoniku, tuż za przewodnikiem. Kilka zakrętów, ronda, i zbliżamy się do mostu na rzece Inn. Tam ustrzelone pamiątkowe zdjęcie i znów zaskoczenie; kierowcy, widząc że robimy zdjęcia z zamkiem w tle (fotograf Olivier stał po drugiej stronie mostu) po prostu się zatrzymali i bez najmniejszej oznaki niecierpliwości czekali, aż zdjęcia zostaną wykonane. Co dziwne, ignorowali także nasze gesty, by śmiało przejeżdżali. Ot, po prostu samochody, jadące z dwóch stron zatrzymały się, pozwalając nam ustrzelić kilka fotek; ruszyli dopiero, gdy i my się zebraliśmy. Amazing thing.
Zawodowcy dostaną „możliwość” oglądania bajecznych wręcz krajobrazów przez 5,6 km, bo tyle wynosić będzie start honorowy. Te 5,6 km wypadnie mniej więcej u szczytu pierwszego z serii, stosunkowo niewielkich, podjazdów. Tam dopiero rozpocznie się prawdziwe ściganie i tam też rozpocznie się łabędzi śpiew sprinterów, którzy przez jakiś całkowity przypadek bądź błąd w systemie federacji kolarskiej danego kraju znajdą się w peletonie. Tam już zaczną odczuwać trudy jazdy, ale jeszcze, przez jakieś 50-60 km będą mieli szansę utrzymać koło peletonu. Bo całego dystansu, 265 km, sprinterzy w peletonie nie dotrwają…
Ruszą na południowy zachód, lekko krętą drogą, wiodącą przez kilka miasteczek, w stronę Innsbrucka. Miną Schwartz, miną kilka wąskich, już bardziej górskich podjazdów, ale omijając jeszcze podjazdy o koszmarnym stopniu trudności. Miną Rattenberg, miejsce startu czasówki. Miną Schwartz, miną też Wattens (miejsce startu czasówki Pań). I, od wschodnio-północnej strony zbliżać się będą do Innsbrucka. A im bliżej, tym ciężej; podjazdów coraz więcej, pojawi się też sporo sekcji wymagających technicznie.
I szczerze mówiąc, już w tym miejscu nie daję większych szans na dojechanie – jeszcze przed rundami, wieńczącymi wyścig – całego peletonu do przedmieścia Innsbrucka. Chyba, że tempo jazdy będzie niedzielne, co raczej w wyścigach rangi mistrzowskiej się po prostu nie zdarza…
Nadejdzie czas zmierzenia się z rundami wokół Innsbrucka.
Igls. Gramartboden. Te nazwy zapamiętają na długo.
CDN
Komentarze
Prześlij komentarz